Kolejny raz na początku lata, udaję się wraz z
zaprzyjaźnioną grupą w zaplanowaną dużo wcześniej, podróż. W ubiegłym roku była
to gorąca Katalonia poszerzona o Lucernę, Genewę, Awinion i Mediolan (te
ostatnie równie gorące). Tam urodził się pomysł, aby udać się w chłodniejsze
rejony Europy, stąd tym razem pojechaliśmy do Skandynawii. Zrobiliśmy naszym
autokarem 5000 km po drogach Niemiec, Danii, Szwecji i Norwegii (plus
oczywiście kilka godzin przepraw promowych przez Morze Północne, norweskie
fiordy i Bałtyk). W Norwegii spędziliśmy proporcjonalnie najwięcej czasu, była
naszym zasadniczym celem.
Pierwszym etapem podróży był przejazd do niemieckiego Puttgarden, skąd promem o nazwie Schleswig Holstein popłynęliśmy do duńskiego portu Rodby i dalej pojechaliśmy do Kopenhagi.
Na promie Schleswig Holstein;
uwielbiam sklepy bezcłowe do buszowania w zapachach!
Kopenhaga niewiele odbiega od
stylu innych stolic europejskich, mając oczywiście charakter miasta portowego.
Plan naszej podróży nie przewidywał jakiegoś głębszego chłonięcia atmosfery
tego, założonego w XII wieku przez biskupa Absalona, miasta. Przywitał nas
Andersen, potem przeszliśmy ulicą handlową w stronę portu. Po nocnej jeździe
najważniejsza była kawa i jakiś rogalik. Tu nastąpiło pierwsze zetknięcie z szokująco
wysokimi, jak na nasze wcześniejsze doświadczenia, cenami, które w miarę
podróżowania stale rosły. Sklepy te same co w całej Europie, może więcej tych z
klockami Lego. Koniecznie trzeba odwiedzić Christiansborg, zobaczyć Ogrody
Tivoli, Kastellet, fontannę Gefion, bibliotekę Czarny Diament, Amalienborg, no
i najważniejszą wizytówkę miasta: kopenhaską syrenkę. Przyznam szczerze, że
zdziwiłam się, że jest taka malutka. Zdjęcia są jednak bardzo mylące. Syrenkę
mieliśmy też okazję podziwiać od strony morza, jako że zafundowaliśmy sobie
rejs po wodach otaczających Kopenhagę. Dzięki temu można zobaczyć szybko i
wygodnie więcej zabytkowych budynków portowych, a także podziwiać pięknie
prezentujący się gmach nowej opery.
Interesujący budynek z
termometrem i barometrem
Sklepów z klockami Lego było
sporo :)
Gmach teatru
Fontanna Gefion
Amalienborg
Marmurowy kościół
Gmach nowej opery
Widok na Borsen – giełdę na
Slotsholmen
I jeszcze kilka zdjęć z
Kopenhagi:
Nyhavn
Rejs po kanale
Kwiaty na tle eleganckiego promu
(takim nie podróżowałam :( )
Kopenhaska syrenka
Festiwal rzeźb z piasku
Potem już tylko późny lunch
(koniecznie trzeba spróbować smørrebrød z łososiem, śledziem, albo inną rybką)
i dalej w drogę do Helsingor, gdzie czekała nas przeprawa promowa do Szwecji i
dalsza jazda aż za Goteborg na nocleg w domkach kampingowych Solvik nad
Cieśniną Skagerrak.
Smørrebrød z pieczoną rybą
Zanim przeprawiliśmy się do
Szwecji, mieliśmy jeszcze okazję zawitać na zamku Hamleta w Helsingor. No cóż,
wyobraźnia grała, a sławny dylemat „Być, albo nie być…” każdemu niewątpliwie
snuł się po głowie. Co ciekawe, Szekspir nigdy nie był w Helsingor, a zamek
nazwany przez niego Elsynor był siedzibą postaci, której pierwowzorem był
Amleth (dziesięciowieczny, legendarny bohater duńskiej mitologii, na pewno dużo
starszy niż zwiedzany obecnie zamek). Ale i tak co roku tysiące turystów pytają
o „sypialnię Hamleta”.
Przeprawę promową do Szwecji zakończyliśmy w Helsingborg i wyruszyliśmy natychmiast na kamping Solvik niedaleko Kungshamn, jeszcze sporo za Goteborgiem. Pomimo coraz późniejszej godziny, wciąż było jasno. To ten niesamowity dla nas efekt białych nocy, który potem, w Norwegii, był jeszcze większy. Solvik jest wysokiej klasy obiektem wypoczynkowym znakomicie wkomponowanym w fantastyczny polodowcowy krajobraz Zachodniej Szwecji. Przywitał nas niestety nieciekawą, wietrzną pogodą. Klimat niczym z „Igły” Folleta. Mieliśmy jednak w planie spędzenie całego dnia na tym kampingu w drodze powrotnej i wtedy pogoda była cudowna. Tak więc ładniejsze zdjęcia z Solvik będą nieco później.
po zachodzie nad Cieśniną
Skagerrak (prawie o północy)
Położyliśmy się spać późnym
wieczorem – było jasno, a kiedy otwarłam jedno oko około czwartej było też
jasno. Nie wiem, czy już? czy jeszcze? Po raczej wczesnym śniadaniu ruszyliśmy
dalej na północ, do kraju Wikingów. I to dokładnie, bo stolicę Norwegii – Oslo
zaczęliśmy zwiedzać od Muzeum Łodzi Wikingów właśnie. Na półwyspie Bygdoy,
gdzie zlokalizowane jest wspomniane muzeum, jest jeszcze Muzeum Kon-Tiki
(poświęcone słynnemu norweskiemu podróżnikowi Thorowi Heyerdahlowi i jego
ekspedycjom) i Muzeum Fram. „Fram” to norweski szkuner zbudowany pod koniec 19
wieku, wykorzystywany w najważniejszych norweskich ekspedycjach polarnych.
Mieliśmy okazję zwiedzić wszystkie trzy muzea.
A potem już centrum norweskiej
metropolii. Bliżej portu oczywiście rzuca się w oczy ratusz, ale nie bardzo
powalający. Ciekawiej prezentuje się twierdza Akershus. Bezwzględnie trzeba też
zobaczyć otoczony parkiem Pałac Królewski, Centrum Pokojowej Nagrody Nobla no i
koniecznie wywołujący u niektórych mieszane uczucia, Park Vigelanda, a także
skocznię Holmenkollen. Namawiano nas też na odwiedzenie Galerii Narodowej,
gdzie można zobaczyć słynny obraz „Krzyk” Edwarda Muncha. Jednak na mnie ten
obraz działa przygnębiająco i zamiast wrażeń artystycznych zaserwowałam sobie w
dzielnicy akademickiej (bo trochę taniej) pysznego łososia z kartofelkami i
sałatą. Centrum Oslo w godzinach popołudniowych tętniło życiem. Mieliśmy okazję
zapoznać się z ofertą norweskich pamiątek: od tych drobnych, jak trolle,
miniaturki łodzi wikingów czy łosie po przepiękne swetry, czapki, szale, wyroby
futerkowe itp. Jednak te ceny!!! Po prostu zaporowe. W Oslo, jak i potem w
Bergen, co krok spotykaliśmy Polaków i to często pracujących w sklepach,
knajpkach, na straganach, ale także przebywających jak my, turystycznie.
Takie obrazki odpoczywających ludzi
widzi się na każdym kroku. Tu fragment parku otaczającego Pałac Królewski (Pałac
był w remoncie i nie prezentował się specjalnie pięknie)
Przed katedrą był taki skwerek
pamięci, chyba dotyczący ofiar tej niedawnej tragedii w Oslo, lecz nie jestem
pewna...
Wspomniany wcześniej Park
Vigelanda, zapoczątkowany w 1907 roku, jest dziełem norweskiego rzeźbiarza
Gustava Vigelanda i jego pracowników. Składa się z 212 rzeźb z kamienia i brązu
przedstawiających łącznie prawie 600 postaci. Przedsięwzięcie zostało ukończone
pod koniec lat czterdziestych ubiegłego wieku, już po śmierci artysty. Jakie
wrażenie robi ten park, niech zdjęcia mówią same za siebie.
W zasadzie nie zamierzałam
dzielić się swoimi osobistymi wrażeniami ze spaceru po parku Vigelanda. Tak jak
napisałam, zdjęcia miały mówić za siebie. Jednak wybór tylko kilku obrazów z
rzeźbami chyba nie oddaje atmosfery tego miejsca. Przede wszystkim park jest
częścią większego kompleksu zielonego, Frognerparken. Rzeźby, wkomponowane w
typowo parkową scenerię, nie sprawiają wrażenia monumentalnych. One mogą, tak
jak mnie, porażać swoją naturalnością i to zarówno w szczegółach anatomicznych
jak i pozycjach, w których są wykonane. Ja zostałam wychowana w tradycji
osłaniania szczegółów intymnych i tak mi już zostało. Oczywiście nie gorszą
mnie klasyczne dzieła sztuki (obrazy czy rzeźby) przedstawiające nagie
postacie. Ale nigdy nie pociągał mnie naturyzm (plaża dla nudystów, wspólne
korzystanie z sauny nago), więc widok tak wielu nagich postaci w różnych
pozycjach dla mnie był niepokojąco deprymujący. Nie wiem czy zabrałabym tu moje
wnuczki…
I jeszcze skocznia Holmenkollen
I jeszcze skocznia Holmenkollen
Kolejne dni to Norwegia coraz
dalej na północ. Coraz mniej było cywilizacji na korzyść wciąż piękniejszej,
monumentalnej przyrody. Na nizinach zachwycały kolorowe polne kwiaty. Późna
norweska wiosna, krótkie lato i wczesna jesień powodują, że kwiaty rozwijają
się w błyskawicznym tempie.
W drodze zatrzymaliśmy się też w
miejscu zamieszkałym przez autentycznych Samów. O Samach mówi się, że są
Lapończykami, ale to nie do końca prawda. Kultura Samów rozwijała się w
północnej Skandynawii, odkąd pierwsi z nich przybyli tutaj 11 000 lat temu.
Samowie żyli w zgodzie z naturą. Nosili kolorowe kurtki, a mieszkali w
namiotach lub torfowych chatach, gdy podążali za reniferami. Bardzo długo
Samowie byli narodem uciskanym i ich kulturze groziła zagłada. Dzisiaj są
silniejsi niż większość innych ludów autochtonicznych na świecie. Mają swój
dzień niepodległości, własną flagę i parlament. Wśród kilku chat był nawet
sklepik, gdzie można było kupić miejscowe pamiątki.
Jadąc dalej do Bergen, dawnej
stolicy Norwegii, mieliśmy okazję zobaczyć największy w tej okolicy wodospad
Vøringfossen liczący 183 m wysokości.
Ciekawym, norweskim ewenementem
są domki mające dachy porośnięte trawą. Ta metoda pokrywania dachów ma
wielowiekową tradycję, gdyż w ten sposób docieplano domy podczas długich zim.
Co ciekawe dzisiaj ta moda trwa nadal i nawet nowe, rozrzucone po bezdrożach
Norwegii weekendowe, i nie tylko, chaty mają dachy z trawy.
A samo Bergen przywitało nas
deszczem. Okazuje się, że tu pada co najmniej 270 dni rocznie. Kiedyś turystka
amerykańska, wkurzona nieustannym deszczem, zapytała młodego chłopca: czy tu u
was tak ciągle pada? Na to on: nie wiem, mam dopiero trzynaście lat. I tak
niestety było i w czasie naszej wizyty. Ale zobaczyliśmy wpisane na listę
UNESCO urocze kamieniczki na starym mieście, port, a przede wszystkim targ
rybny, gdzie można było popróbować wszelkich skarbów morza: łososia, śledzi,
krabów, krewetek, rekina, małży i innych pływających stworzeń. Zjadłam ogromną
kanapkę z krewetkami, łososia z grilla i przepyszny fishcake. I to całkiem
niedrogo, bo… sprzedawał to nasz ziomal :)
Następny dzień to wyprawa na
Jostedalsbreen, największy lodowiec w kontynentalnej Europie, leżący w
południowo-zachodniej części Norwegii. Ogólna powierzchnia lodowca wynosi 487
km², a najwyższy punkt wznosi się na wysokość 1957 m n.p.m. Ramiona lodowca tworzą
wiele dolin, my podchodziliśmy od strony Briksdalsbreen. W tym rejonie
następuje dość szybkie topnienie lodowca. Tablice informują, dokąd sięgał w
poprzednich dziesięcioleciach.
W tym momencie nie można nie
wspomnieć o trollach, właściwie symbolu Norwegii. Figurki trolli, wyroby
ozdobione obrazkami z trollami są wszędzie. Wg legend trolle są aktywne w nocy,
gdyż słońce powoduje, że zmieniają się w kamień. Dlatego każdy turysta stawia
sobie za punkt honoru zbudować z kamieni domek dla trolla, aby mógł się
schronić przed promieniami słonecznymi. Tak więc gdzie nie spojrzeć wznoszą się
kamienne piramidki – domki trolli. Wygląda to naprawdę bardzo oryginalnie i ja
też takowy domek w drodze na Jostedalsbreen wykonałam :)
Coraz bliżej lodowca
Jostedalsbreen.
Jeden z wielu domków trolli :)
Ciągle fascynowały nas białe noce. To zdjęcie zostało zrobione na naszym kampingu około północy! Ci rybacy na łódce, to makieta :)
Celem następnej naszej wycieczki
był Fiord Geiranger. O Norwegii mówi się, że to kraina fiordów, a Fiord
Geiranger jest wśród nich największy i tak głęboki, że mogą tu wpływać statki
pełnomorskie. Można go podziwiać w pełnej krasie ze szczytu Dalsnibba mającego
prawie 1500 m npm. Od tego też zaczęliśmy, gdyż jest możliwość podjazdu
autokarem na sam szczyt. Na nogach byłoby to bardzo trudne do pokonania.
Zdjęcia nie są w stanie oddać piękna rozpościerających się ze szczytu widoków.
A temperatura wynosiła 5 stopni.
W drodze na Dalsnibba, wijącej
się serpentynami, towarzyszyły nam bardzo surowe, wręcz zimowe krajobrazy
Potem zjechaliśmy na dół do
malowniczej miejscowości także o nazwie Geiranger, skąd wypłynęliśmy w
dwugodzinny rejs po fiordzie.
Geiranger to nieduża miejscowość,
ale bardzo ekskluzywna. Sporo tutaj domków weekendowych, których właścicielami
są zamożni Norwegowie. Jest tutaj port dla motorówek, jachtów czy stylizowanych
łodzi. Są bardzo oryginalnie zaaranżowane sklepy i knajpki.
Rejs po Fiordzie Geiranger to
niesamowite przeżycie. Płynie się pomiędzy skalnymi ścianami, które
„udekorowane” są dziesiątkami wodospadów. Najbardziej malowniczy to Wodospad
Siedmiu Sióstr, ale inne też są przepiękne. Dla mnie nie do uwierzenia było, że
można mieszkać w tak dużym odosobnieniu.
I tak na marginesie, nie da się
nie zauważyć, że życie Norwegów jest dość mocno sterowane. Już sam fakt pewnego
rodzaju prohibicji mówi za siebie. Wyobrażacie sobie, że w Polsce nie możecie
kupić nawet piwa w weekend po 18:00, a w zwykły dzień po 20:00 ? Że do kupna
wysokoprocentowego alkoholu trzeba mieć skończone 20 lat? Mnie akurat taki
przepis by nie przeszkadzał, lecz co by nie powiedzieć, jest to jakieś
ograniczenie swobody. Zarówno w Norwegii jak i w Szwecji ceny są bardzo wysokie
w stosunku do naszych, a nawet tzw. zachodnioeuropejskich (niemieckie wycieczki
przyjeżdżały z własnym prowiantem, a to już o czymś świadczy). Ale nie
wszystkie ceny. Np. elegancko wyposażony ( kuchnia, łazienka z ciepłym,
darmowym prysznicem) domek sześcioosobowy w bardzo atrakcyjnym miejscu w
Szwecji nad morzem, w wysokim sezonie, kosztuje w przeliczeniu na złote
150/dobę. Za taki domek w Polsce zaśpiewają w granicach 250 zł minimum. I
Szwedzi korzystają z tych możliwości na potęgę! Wynajmują domki, przyjeżdżają
bardzo popularnymi kamperami, z przyczepami, namiotami. Wszędzie czyściutko,
dostęp do mediów, place zabaw, wypożyczalnie sprzętu. Podobnie w Norwegii,
aczkolwiek tu więcej jest domków bez łazienek, a prysznic płatny, tak na nasze
około 2,50 za 4-6 minut. W Norwegii bardziej popularne jest posiadanie własnych
chat nad fiordami czy w ogóle na pustkowiach.
Po krótkim wypoczynku w
miasteczku ruszyliśmy Drogą Orłów (kosmiczne serpentyny, nasz kierowca czynił
cuda!) w stronę innego słynnego miejsca: Drogi Trolli. Trollstigen, zwana także
Drabiną Trolli, to otwarta w 1936 roku malownicza trasa złożona z 11 serpentyn.
To właśnie tu znajduje się, prawdopodobnie jedyny na świecie, znak "Uwaga
Trolle", przestrzegając nieroztropnych turystów przed złośliwymi
istotkami. My go niestety nie mieliśmy okazji zobaczyć, gdyż drogę
obserwowaliśmy jedynie z platformy widokowej. Cały punkt obserwacyjny jest
wspaniale zorganizowany. Jest oczywiście, jak we wszystkich istotnych miejscach
w Norwegii, budynek z restauracją, sklepem z pamiątkami i czyściutką toaletą. A
widok na meandrującą wśród skał wstęgę szosy był niesamowity.
Architektonicznie zaplecze punktu
widokowego zupełnie nie koliduje z wszechobecną surowością przyrody:
Powoli nasza norweska pętla się
zamyka i został nam praktycznie ostatni etap, Lillehammer, olimpijska zimowa
stolica z 1994 roku. Jadąc z północy Norwegii mieliśmy okazję podążać doliną
rzeki Gudbrandsdalen, od której zresztą dolina wzięła nazwę. Jest to wspaniale
rozwinięty obszar rolniczy, z którego pochodzi słynny norweski ser
Gudbrandsdalen o charakterystycznej karmelowej barwie, wytwarzany z mleka
krowiego i koziego. Faktycznie, smak ma intrygujący :)
Rzeka Gudbrandsdalen wpada
później do dużego Jeziora Mjosa, w pobliżu którego położone jest Lillehammer.
Miasteczko generalnie jest ciche i raczej senne, przypominające naszą Wisłę.
Pogoda była mglisto deszczowa, więc wspinanie się na skocznię nie było warte
wysiłku. Jednak doszłam chociaż pod próg. W Lillehammer zdecydowałam się na
spróbowanie mięsa łosia w postaci hamburgera. Nie smakował jakoś wyjątkowo…
Po drodze zatrzymaliśmy się w
miejscowości Lom, aby obejrzeć typowy norweski kościółek typu stav. Wokół
świątyni możemy zobaczyć również typowy dla Norwegii cmentarz.
Atrakcją Lillehammer jest też chyba
najstarszy w Europie, a może i na świecie skansen o nazwie Maihaugen. Został
założony przez dentystę i kolekcjonera, Andersa Sandviga. Młodego Norwega
dopadła gruźlica i stwierdziwszy, że jego dni są policzone, postanowił spędzić
je bardzo aktywnie, by pozostawić coś dla potomności. Zebrał więc kolekcję
budynków z różnych regionów kraju. Z kolekcji powstał w 1887 roku skansen,
który dziś skupia blisko 200 różnego rodzaju obiektów od starych chat po całe
zagrody składające się z kilkunastu budynków. Ja myślę, że używana także u nas
nazwa skansen dla tego typu obiektów, pochodzi właśnie z Norwegii. Skan -
skandynawski i sen - od norweskiego słowa sentrum, oznaczającego centrum.
W skansenie znajdują się także
dwa kościółki i, podobnie jak w naszym, chorzowskim skansenie, udziela się tu ślubów.
Akurat byliśmy tam w sobotę i mieliśmy okazję zobaczyć dwa takie śluby.
W Maihaugen możemy podglądać nie
tylko życie sprzed wieków. Jedna z części jest całkiem współczesna. Stoją tam
domy z lat 50., 60., 70., 80., 90. a także z naszego stulecia. Możemy je
zwiedzać zaglądając do kuchni, spiżarni, sypialni, salonu, pokoju dzieci,
przyglądać się aktywnemu życiu przebywających tam mieszkańców, a nawet poprzymierzać
ciuchy z dawnych lat. Jedna z naszych uczestniczek zagrała nawet na pianinie w
duecie z saksofonem, na którym grał Norweg pełniący rolę mieszkańca :D
Spacer kończy się w
zrekonstruowanym miasteczku ze stacją kolejową, apteką, sklepami i pocztą, która
ma nawet własne, okolicznościowe znaczki.
Dziewczynka bawi się lalką...
I jaki bałagan w łazience!
I jeszcze zrekonstruowane
miasteczko w skansenie.
I to już w zasadzie koniec naszej skandynawskiej wyprawy. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy jeszcze na jeden nocleg w szwedzkim, znanym już Solvik. Pogoda okazała się łaskawsza, więc i zdjęcia ładniejsze :)
Potem już tylko przeprawa promowa. Ale wystarczyło jeszcze czasu i pieniędzy na małą kawę w Malmö.
Potem już tylko przeprawa promowa. Ale wystarczyło jeszcze czasu i pieniędzy na małą kawę w Malmö.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz