niedziela, 30 października 2016

5000 km po Skandynawii - lipiec 2012



Kolejny raz  na początku lata, udaję się wraz z zaprzyjaźnioną grupą w zaplanowaną dużo wcześniej, podróż. W ubiegłym roku była to gorąca Katalonia poszerzona o Lucernę, Genewę, Awinion i Mediolan (te ostatnie równie gorące). Tam urodził się pomysł, aby udać się w chłodniejsze rejony Europy, stąd tym razem pojechaliśmy do Skandynawii. Zrobiliśmy naszym autokarem 5000 km po drogach Niemiec, Danii, Szwecji i Norwegii (plus oczywiście kilka godzin przepraw promowych przez Morze Północne, norweskie fiordy i Bałtyk). W Norwegii spędziliśmy proporcjonalnie najwięcej czasu, była naszym zasadniczym celem.






Pierwszym etapem podróży był przejazd do niemieckiego Puttgarden, skąd promem o nazwie Schleswig Holstein popłynęliśmy do duńskiego portu Rodby i dalej pojechaliśmy do Kopenhagi.



Na promie Schleswig Holstein; uwielbiam sklepy bezcłowe do buszowania w zapachach!



Kopenhaga niewiele odbiega od stylu innych stolic europejskich, mając oczywiście charakter miasta portowego. Plan naszej podróży nie przewidywał jakiegoś głębszego chłonięcia atmosfery tego, założonego w XII wieku przez biskupa Absalona, miasta. Przywitał nas Andersen, potem przeszliśmy ulicą handlową w stronę portu. Po nocnej jeździe najważniejsza była kawa i jakiś rogalik. Tu nastąpiło pierwsze zetknięcie z szokująco wysokimi, jak na nasze wcześniejsze doświadczenia, cenami, które w miarę podróżowania stale rosły. Sklepy te same co w całej Europie, może więcej tych z klockami Lego. Koniecznie trzeba odwiedzić Christiansborg, zobaczyć Ogrody Tivoli, Kastellet, fontannę Gefion, bibliotekę Czarny Diament, Amalienborg, no i najważniejszą wizytówkę miasta: kopenhaską syrenkę. Przyznam szczerze, że zdziwiłam się, że jest taka malutka. Zdjęcia są jednak bardzo mylące. Syrenkę mieliśmy też okazję podziwiać od strony morza, jako że zafundowaliśmy sobie rejs po wodach otaczających Kopenhagę. Dzięki temu można zobaczyć szybko i wygodnie więcej zabytkowych budynków portowych, a także podziwiać pięknie prezentujący się gmach nowej opery.


Interesujący budynek z termometrem i barometrem









Sklepów z klockami Lego było sporo :)



Gmach teatru



Fontanna Gefion


Amalienborg





Marmurowy kościół



Gmach nowej opery



Widok na Borsen – giełdę na Slotsholmen



I jeszcze kilka zdjęć z Kopenhagi:









 




Nyhavn


Rejs po kanale






Kwiaty na tle eleganckiego promu (takim nie podróżowałam :( )



Kopenhaska syrenka



Festiwal rzeźb z piasku



Potem już tylko późny lunch (koniecznie trzeba spróbować smørrebrød z łososiem, śledziem, albo inną rybką) i dalej w drogę do Helsingor, gdzie czekała nas przeprawa promowa do Szwecji i dalsza jazda aż za Goteborg na nocleg w domkach kampingowych Solvik nad Cieśniną Skagerrak.



Smørrebrød z pieczoną rybą



Zanim przeprawiliśmy się do Szwecji, mieliśmy jeszcze okazję zawitać na zamku Hamleta w Helsingor. No cóż, wyobraźnia grała, a sławny dylemat „Być, albo nie być…” każdemu niewątpliwie snuł się po głowie. Co ciekawe, Szekspir nigdy nie był w Helsingor, a zamek nazwany przez niego Elsynor był siedzibą postaci, której pierwowzorem był Amleth (dziesięciowieczny, legendarny bohater duńskiej mitologii, na pewno dużo starszy niż zwiedzany obecnie zamek). Ale i tak co roku tysiące turystów pytają o „sypialnię Hamleta”.



Dziedziniec zamku Hamleta




Przeprawę promową do Szwecji zakończyliśmy w Helsingborg i wyruszyliśmy natychmiast na kamping Solvik niedaleko Kungshamn, jeszcze sporo za Goteborgiem. Pomimo coraz późniejszej godziny, wciąż było jasno. To ten niesamowity dla nas efekt białych nocy, który potem, w Norwegii, był jeszcze większy. Solvik jest wysokiej klasy obiektem wypoczynkowym znakomicie wkomponowanym w fantastyczny polodowcowy krajobraz Zachodniej Szwecji. Przywitał nas niestety nieciekawą, wietrzną pogodą. Klimat niczym z „Igły” Folleta. Mieliśmy jednak w planie spędzenie całego dnia na tym kampingu w drodze powrotnej i wtedy pogoda była cudowna. Tak więc ładniejsze zdjęcia z Solvik będą nieco później.
 

Nieciekawa pogoda w Solvik







po zachodzie nad Cieśniną Skagerrak (prawie o północy)




Położyliśmy się spać późnym wieczorem – było jasno, a kiedy otwarłam jedno oko około czwartej było też jasno. Nie wiem, czy już? czy jeszcze? Po raczej wczesnym śniadaniu ruszyliśmy dalej na północ, do kraju Wikingów. I to dokładnie, bo stolicę Norwegii – Oslo zaczęliśmy zwiedzać od Muzeum Łodzi Wikingów właśnie. Na półwyspie Bygdoy, gdzie zlokalizowane jest wspomniane muzeum, jest jeszcze Muzeum Kon-Tiki (poświęcone słynnemu norweskiemu podróżnikowi Thorowi Heyerdahlowi i jego ekspedycjom) i Muzeum Fram. „Fram” to norweski szkuner zbudowany pod koniec 19 wieku, wykorzystywany w najważniejszych norweskich ekspedycjach polarnych. Mieliśmy okazję zwiedzić wszystkie trzy muzea.



Łodzie były oryginalne i trudne do sfotografowania w całości, ze względu na rozmiary



Z Muzeum Kon - Tiki zamieszczam więc jedynie model



szkuner "Fram"



makieta prezentująca życie za kołem podbiegunowym





Polarnicy przed Muzeum "Fram"


A potem już centrum norweskiej metropolii. Bliżej portu oczywiście rzuca się w oczy ratusz, ale nie bardzo powalający. Ciekawiej prezentuje się twierdza Akershus. Bezwzględnie trzeba też zobaczyć otoczony parkiem Pałac Królewski, Centrum Pokojowej Nagrody Nobla no i koniecznie wywołujący u niektórych mieszane uczucia, Park Vigelanda, a także skocznię Holmenkollen. Namawiano nas też na odwiedzenie Galerii Narodowej, gdzie można zobaczyć słynny obraz „Krzyk” Edwarda Muncha. Jednak na mnie ten obraz działa przygnębiająco i zamiast wrażeń artystycznych zaserwowałam sobie w dzielnicy akademickiej (bo trochę taniej) pysznego łososia z kartofelkami i sałatą. Centrum Oslo w godzinach popołudniowych tętniło życiem. Mieliśmy okazję zapoznać się z ofertą norweskich pamiątek: od tych drobnych, jak trolle, miniaturki łodzi wikingów czy łosie po przepiękne swetry, czapki, szale, wyroby futerkowe itp. Jednak te ceny!!! Po prostu zaporowe. W Oslo, jak i potem w Bergen, co krok spotykaliśmy Polaków i to często pracujących w sklepach, knajpkach, na straganach, ale także przebywających jak my, turystycznie.



Ratusz w Oslo



Centrum Pokojowej Nagrody Nobla



twierdza Akershus



Zachwyciła mnie ta fontanna



Takie obrazki odpoczywających ludzi widzi się na każdym kroku. Tu fragment parku otaczającego Pałac Królewski (Pałac był w remoncie i nie prezentował się specjalnie pięknie)




Przed sklepem z norweskimi wyrobami :)



A tu w środku; obsługuje niedźwiedź :)



Wieża katedry w Oslo; niestety zamknęli o 16:00 i nie zdążyliśmy wejść do środka :(



Przed katedrą był taki skwerek pamięci, chyba dotyczący ofiar tej niedawnej tragedii w Oslo, lecz nie jestem pewna...


Wspomniany wcześniej Park Vigelanda, zapoczątkowany w 1907 roku, jest dziełem norweskiego rzeźbiarza Gustava Vigelanda i jego pracowników. Składa się z 212 rzeźb z kamienia i brązu przedstawiających łącznie prawie 600 postaci. Przedsięwzięcie zostało ukończone pod koniec lat czterdziestych ubiegłego wieku, już po śmierci artysty. Jakie wrażenie robi ten park, niech zdjęcia mówią same za siebie.



Wszystko zaczęło się od fontanny, a potem już pooooszło!


















W zasadzie nie zamierzałam dzielić się swoimi osobistymi wrażeniami ze spaceru po parku Vigelanda. Tak jak napisałam, zdjęcia miały mówić za siebie. Jednak wybór tylko kilku obrazów z rzeźbami chyba nie oddaje atmosfery tego miejsca. Przede wszystkim park jest częścią większego kompleksu zielonego, Frognerparken. Rzeźby, wkomponowane w typowo parkową scenerię, nie sprawiają wrażenia monumentalnych. One mogą, tak jak mnie, porażać swoją naturalnością i to zarówno w szczegółach anatomicznych jak i pozycjach, w których są wykonane. Ja zostałam wychowana w tradycji osłaniania szczegółów intymnych i tak mi już zostało. Oczywiście nie gorszą mnie klasyczne dzieła sztuki (obrazy czy rzeźby) przedstawiające nagie postacie. Ale nigdy nie pociągał mnie naturyzm (plaża dla nudystów, wspólne korzystanie z sauny nago), więc widok tak wielu nagich postaci w różnych pozycjach dla mnie był niepokojąco deprymujący. Nie wiem czy zabrałabym tu moje wnuczki…

I jeszcze skocznia Holmenkollen



Kolejne dni to Norwegia coraz dalej na północ. Coraz mniej było cywilizacji na korzyść wciąż piękniejszej, monumentalnej przyrody. Na nizinach zachwycały kolorowe polne kwiaty. Późna norweska wiosna, krótkie lato i wczesna jesień powodują, że kwiaty rozwijają się w błyskawicznym tempie.





Coraz bardziej surowy krajobraz



Pojedyncze chaty na absolutnych pustkowiach











W drodze zatrzymaliśmy się też w miejscu zamieszkałym przez autentycznych Samów. O Samach mówi się, że są Lapończykami, ale to nie do końca prawda. Kultura Samów rozwijała się w północnej Skandynawii, odkąd pierwsi z nich przybyli tutaj 11 000 lat temu. Samowie żyli w zgodzie z naturą. Nosili kolorowe kurtki, a mieszkali w namiotach lub torfowych chatach, gdy podążali za reniferami. Bardzo długo Samowie byli narodem uciskanym i ich kulturze groziła zagłada. Dzisiaj są silniejsi niż większość innych ludów autochtonicznych na świecie. Mają swój dzień niepodległości, własną flagę i parlament. Wśród kilku chat był nawet sklepik, gdzie można było kupić miejscowe pamiątki.





Sklepik z pamiątkami



Wystawione na sprzedaż poroża reniferów :( (widoczna flaga Samów)



Nie udało mi się zrobić zdjęcia Samów w strojach narodowych, więc chociaż "pożyczone" :)



I jeszcze widoczek po przeciwnej stronie drogi


Jadąc dalej do Bergen, dawnej stolicy Norwegii, mieliśmy okazję zobaczyć największy w tej okolicy wodospad Vøringfossen liczący 183 m wysokości.


Fragment wodospadu; żeby go sfotografować w całości, musiałabym fruwać :)



Spadająca woda meandruje doliną aż do najbliższego fiordu



I jeszcze widoczek z okolicy wodospadu



W drodze do Bergen


Ciekawym, norweskim ewenementem są domki mające dachy porośnięte trawą. Ta metoda pokrywania dachów ma wielowiekową tradycję, gdyż w ten sposób docieplano domy podczas długich zim. Co ciekawe dzisiaj ta moda trwa nadal i nawet nowe, rozrzucone po bezdrożach Norwegii weekendowe, i nie tylko, chaty mają dachy z trawy.



Całkiem niestary norweski domek z dachem z trawy



Przeprawa promowa przed fiord w drodze do Bergen



i jeszcze na promie





A samo Bergen przywitało nas deszczem. Okazuje się, że tu pada co najmniej 270 dni rocznie. Kiedyś turystka amerykańska, wkurzona nieustannym deszczem, zapytała młodego chłopca: czy tu u was tak ciągle pada? Na to on: nie wiem, mam dopiero trzynaście lat. I tak niestety było i w czasie naszej wizyty. Ale zobaczyliśmy wpisane na listę UNESCO urocze kamieniczki na starym mieście, port, a przede wszystkim targ rybny, gdzie można było popróbować wszelkich skarbów morza: łososia, śledzi, krabów, krewetek, rekina, małży i innych pływających stworzeń. Zjadłam ogromną kanapkę z krewetkami, łososia z grilla i przepyszny fishcake. I to całkiem niedrogo, bo… sprzedawał to nasz ziomal :)



Rzut oka na Bergen



Zabytkowe kamieniczki z bliska



Po przeciwnej stronie kanału



W sklepie z norweskimi wyrobami kupiłam córce śliczne rękawiczki



Targ rybny w Bergen



Pyszności z targu rybnego









Następny dzień to wyprawa na Jostedalsbreen, największy lodowiec w kontynentalnej Europie, leżący w południowo-zachodniej części Norwegii. Ogólna powierzchnia lodowca wynosi 487 km², a najwyższy punkt wznosi się na wysokość 1957 m n.p.m. Ramiona lodowca tworzą wiele dolin, my podchodziliśmy od strony Briksdalsbreen. W tym rejonie następuje dość szybkie topnienie lodowca. Tablice informują, dokąd sięgał w poprzednich dziesięcioleciach.



W tym momencie nie można nie wspomnieć o trollach, właściwie symbolu Norwegii. Figurki trolli, wyroby ozdobione obrazkami z trollami są wszędzie. Wg legend trolle są aktywne w nocy, gdyż słońce powoduje, że zmieniają się w kamień. Dlatego każdy turysta stawia sobie za punkt honoru zbudować z kamieni domek dla trolla, aby mógł się schronić przed promieniami słonecznymi. Tak więc gdzie nie spojrzeć wznoszą się kamienne piramidki – domki trolli. Wygląda to naprawdę bardzo oryginalnie i ja też takowy domek w drodze na Jostedalsbreen wykonałam  :)






W drodze na lodowiec



Chmury były czasem bardzo nisko



Kolejna przeprawa promowa




Jeden krajobraz piękniejszy od drugiego...









kolor wody niesamowity!



i te malownicze skały...


Coraz bliżej lodowca Jostedalsbreen.


Jeden z wodospadów wody lodowcowej



Już widać fragment lodowca



Piesza przeprawa do jęzora lodowcowego



Na moście był mały prysznic



Kropelki wody tworzyły fantastyczną tęczę





Podejście pod jęzor lodowcowy było dość spore



Klasyczny kocioł polodowcowy



Można było usłyszeć, jak kawałki lodu odrywają się od czapy lodowca



Dotąd sięgał lodowiec w 1920 roku



Jęzor Briksdalsbreen w całej okazałości


I jeszcze spod lodowca :)



Kózki schroniły się przed ostrym skandynawskim słońcem; a może to trole???



Jeden z wielu domków trolli :)




Ciągle fascynowały nas białe noce. To zdjęcie zostało zrobione na naszym kampingu około północy! Ci rybacy na łódce, to makieta :)


Celem następnej naszej wycieczki był Fiord Geiranger. O Norwegii mówi się, że to kraina fiordów, a Fiord Geiranger jest wśród nich największy i tak głęboki, że mogą tu wpływać statki pełnomorskie. Można go podziwiać w pełnej krasie ze szczytu Dalsnibba mającego prawie 1500 m npm. Od tego też zaczęliśmy, gdyż jest możliwość podjazdu autokarem na sam szczyt. Na nogach byłoby to bardzo trudne do pokonania. Zdjęcia nie są w stanie oddać piękna rozpościerających się ze szczytu widoków. A temperatura wynosiła 5 stopni.



W drodze na Dalsnibba, wijącej się serpentynami, towarzyszyły nam bardzo surowe, wręcz zimowe krajobrazy







Okazuje się, że Norwegowie chętnie tutaj wypoczywają!







My jechaliśmy podobnie, jak ten autobus!



Tu już na szczycie (ja w sandałach, bo nie wiedziałam, że jedziemy tak wysoko!)





Niektórzy nie bali się ryzyka i wchodzili na półki skalne!



I jeszcze zdjęcia ze szczytu Dalsnibba:





Widok ze szczytu na Fiord Geiranger



Potem zjechaliśmy na dół do malowniczej miejscowości także o nazwie Geiranger, skąd wypłynęliśmy w dwugodzinny rejs po fiordzie.



Geiranger to nieduża miejscowość, ale bardzo ekskluzywna. Sporo tutaj domków weekendowych, których właścicielami są zamożni Norwegowie. Jest tutaj port dla motorówek, jachtów czy stylizowanych łodzi. Są bardzo oryginalnie zaaranżowane sklepy i knajpki.







w miasteczku zachwyciła mnie uroczo urządzona kawiarnia - pijalnia czekolady



A w centrum miasteczka rodzinny koncert :)


Rejs po Fiordzie Geiranger to niesamowite przeżycie. Płynie się pomiędzy skalnymi ścianami, które „udekorowane” są dziesiątkami wodospadów. Najbardziej malowniczy to Wodospad Siedmiu Sióstr, ale inne też są przepiękne. Dla mnie nie do uwierzenia było, że można mieszkać w tak dużym odosobnieniu. 



Wodospad Siedmiu Sióstr z oddali...





...i z bliska



a tu taki trochę mniejszy



Samotne domostwa na skalistych wybrzeżach




Stateczek dość słusznych rozmiarów płynie bez problemu



Widoczna z promu Droga Orłów, którą później jechaliśmy w dalszą podróż




Bardzo mi się spodobał ten ostrygojad



i ta szumiąca rzeka...



I tak na marginesie, nie da się nie zauważyć, że życie Norwegów jest dość mocno sterowane. Już sam fakt pewnego rodzaju prohibicji mówi za siebie. Wyobrażacie sobie, że w Polsce nie możecie kupić nawet piwa w weekend po 18:00, a w zwykły dzień po 20:00 ? Że do kupna wysokoprocentowego alkoholu trzeba mieć skończone 20 lat? Mnie akurat taki przepis by nie przeszkadzał, lecz co by nie powiedzieć, jest to jakieś ograniczenie swobody. Zarówno w Norwegii jak i w Szwecji ceny są bardzo wysokie w stosunku do naszych, a nawet tzw. zachodnioeuropejskich (niemieckie wycieczki przyjeżdżały z własnym prowiantem, a to już o czymś świadczy). Ale nie wszystkie ceny. Np. elegancko wyposażony ( kuchnia, łazienka z ciepłym, darmowym prysznicem) domek sześcioosobowy w bardzo atrakcyjnym miejscu w Szwecji nad morzem, w wysokim sezonie, kosztuje w przeliczeniu na złote 150/dobę. Za taki domek w Polsce zaśpiewają w granicach 250 zł minimum. I Szwedzi korzystają z tych możliwości na potęgę! Wynajmują domki, przyjeżdżają bardzo popularnymi kamperami, z przyczepami, namiotami. Wszędzie czyściutko, dostęp do mediów, place zabaw, wypożyczalnie sprzętu. Podobnie w Norwegii, aczkolwiek tu więcej jest domków bez łazienek, a prysznic płatny, tak na nasze około 2,50 za 4-6 minut. W Norwegii bardziej popularne jest posiadanie własnych chat nad fiordami czy w ogóle na pustkowiach.




Po krótkim wypoczynku w miasteczku ruszyliśmy Drogą Orłów (kosmiczne serpentyny, nasz kierowca czynił cuda!) w stronę innego słynnego miejsca: Drogi Trolli. Trollstigen, zwana także Drabiną Trolli, to otwarta w 1936 roku malownicza trasa złożona z 11 serpentyn. To właśnie tu znajduje się, prawdopodobnie jedyny na świecie, znak "Uwaga Trolle", przestrzegając nieroztropnych turystów przed złośliwymi istotkami. My go niestety nie mieliśmy okazji zobaczyć, gdyż drogę obserwowaliśmy jedynie z platformy widokowej. Cały punkt obserwacyjny jest wspaniale zorganizowany. Jest oczywiście, jak we wszystkich istotnych miejscach w Norwegii, budynek z restauracją, sklepem z pamiątkami i czyściutką toaletą. A widok na meandrującą wśród skał wstęgę szosy był niesamowity.




Droga Trolli w całej okazałości




Wszędzie ta surowa przyroda...





A śnieg na wyciągnięcie ręki :)




Architektonicznie zaplecze punktu widokowego zupełnie nie koliduje z wszechobecną surowością przyrody:








Powoli nasza norweska pętla się zamyka i został nam praktycznie ostatni etap, Lillehammer, olimpijska zimowa stolica z 1994 roku. Jadąc z północy Norwegii mieliśmy okazję podążać doliną rzeki Gudbrandsdalen, od której zresztą dolina wzięła nazwę. Jest to wspaniale rozwinięty obszar rolniczy, z którego pochodzi słynny norweski ser Gudbrandsdalen o charakterystycznej karmelowej barwie, wytwarzany z mleka krowiego i koziego. Faktycznie, smak ma intrygujący :)

Rzeka Gudbrandsdalen wpada później do dużego Jeziora Mjosa, w pobliżu którego położone jest Lillehammer. Miasteczko generalnie jest ciche i raczej senne, przypominające naszą Wisłę. Pogoda była mglisto deszczowa, więc wspinanie się na skocznię nie było warte wysiłku. Jednak doszłam chociaż pod próg. W Lillehammer zdecydowałam się na spróbowanie mięsa łosia w postaci hamburgera. Nie smakował jakoś wyjątkowo…



Rzeka Gudbrandsdalen w wielu miejscach ma fantastyczne warunki do uprawiania raftingu



a gdzie indziej płynie bardzo leniwie



Po drodze zatrzymaliśmy się w miejscowości Lom, aby obejrzeć typowy norweski kościółek typu stav. Wokół świątyni możemy zobaczyć również typowy dla Norwegii cmentarz.



Senne, deszczowe Lillehammer



uroczy taras restauracji nad wodą



Fragment parku



A po psach się sprząta! nawet, jak pada deszcz!



A to już skocznia :)











Atrakcją Lillehammer jest też chyba najstarszy w Europie, a może i na świecie skansen o nazwie Maihaugen. Został założony przez dentystę i kolekcjonera, Andersa Sandviga. Młodego Norwega dopadła gruźlica i stwierdziwszy, że jego dni są policzone, postanowił spędzić je bardzo aktywnie, by pozostawić coś dla potomności. Zebrał więc kolekcję budynków z różnych regionów kraju. Z kolekcji powstał w 1887 roku skansen, który dziś skupia blisko 200 różnego rodzaju obiektów od starych chat po całe zagrody składające się z kilkunastu budynków. Ja myślę, że używana także u nas nazwa skansen dla tego typu obiektów, pochodzi właśnie z Norwegii. Skan - skandynawski i sen - od norweskiego słowa sentrum, oznaczającego centrum.



Wiejska część skansenu



Z tego dachu dało się nawet zrywać poziomki :)



Zrekonstruowana na terenie skansenu posiadłość pewnego artysty malarza





Przy posiadłości prawdziwy ogród botaniczny


W skansenie znajdują się także dwa kościółki i, podobnie jak w naszym, chorzowskim skansenie, udziela się tu ślubów. Akurat byliśmy tam w sobotę i mieliśmy okazję zobaczyć dwa takie śluby.



Ach co to był za ślub!



I ten też nie gorszy :)



A jakie autko mieli!


W Maihaugen możemy podglądać nie tylko życie sprzed wieków. Jedna z części jest całkiem współczesna. Stoją tam domy z lat 50., 60., 70., 80., 90. a także z naszego stulecia. Możemy je zwiedzać zaglądając do kuchni, spiżarni, sypialni, salonu, pokoju dzieci, przyglądać się aktywnemu życiu przebywających tam mieszkańców, a nawet poprzymierzać ciuchy z dawnych lat. Jedna z naszych uczestniczek zagrała nawet na pianinie w duecie z saksofonem, na którym grał Norweg pełniący rolę mieszkańca  :D

Spacer kończy się w zrekonstruowanym miasteczku ze stacją kolejową, apteką, sklepami i pocztą, która ma nawet własne, okolicznościowe znaczki.



Dom połowy z XX wieku





Ten trochę nowszy





I XXI wiek, już z anteną satelitarną :)


Wewnątrz jakby toczyło się normalne życie;





Dziewczynka bawi się lalką...







Ktoś przerwał czytanie :)



Salon





I jaki bałagan w łazience!




I jeszcze zrekonstruowane miasteczko w skansenie.



Z dworcem



sklepami



i pocztą.



Pokazano nawet historię pisania listów :)




I to już w zasadzie koniec naszej skandynawskiej wyprawy. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy jeszcze na jeden nocleg w szwedzkim, znanym już Solvik. Pogoda okazała się łaskawsza, więc i zdjęcia ładniejsze :)






















Potem już tylko przeprawa promowa. Ale wystarczyło jeszcze czasu i pieniędzy na małą kawę w Malmö.





































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz