czwartek, 25 sierpnia 2022

Nasze wielkie greckie wesele…

… dokładniej mówiąc wesele złote. Wprawdzie złota rocznica naszego ślubu przypadała w połowie kwietnia i usiłowaliśmy ją uczcić pobytem na Maderze, jednak organizator najpierw wyjazd przesuwał, a w końcu całkiem odwołał. Podobnie się stało z alternatywnie wybranym kierunkiem na Bałkany z Kosowem na celowniku, więc całkowicie zdeterminowani wybraliśmy się na Kretę. Wprawdzie byliśmy już w Grecji ze dwa razy, ale Kreta to jednak specyficzna wyspa i warto poświęcić jej odrębny wyjazd.

I tak zostaliśmy uczestnikami czerwcowej objazdówki pod nazwą Kreta i Santorini – egejskie perły, jako że w programie był także fakultatywny rejs na słynną Santorini. Wycieczka na tę wyspę w sezonie letnim nie jest może zbyt dobrym pomysłem ze względu na turystyczne oblężenie, ale jak się jest już tak blisko, to jednak warto chociaż „zaliczyć”.


Z takiego widoku nie można zrezygnować :)  

A na pyrzowickie lotnisko trzeba było wyruszyć już po północy, gdyż lot liniami Smartwings zaplanowany był na 4:30. Sprawnie wylądowaliśmy w Chanii, jednym z głównych miast na północno – zachodnim wybrzeżu Krety. Oczekiwanie na bagaż trochę trwało i dało nam do zrozumienia, że Grecy zawsze mają czas. A już Kreteńczycy na pewno. Potem na szczęście sprawny transfer do hotelu Kavros w oddalonej na wschód od Chanii miejscowości Paralia Kourna i możemy zacząć zwiedzanie.

Uczestnicy naszej objazdówki przylatywali z kilku stron Polski, więc pierwszy dzień to czas dla siebie. Można docenić wczesny przyjazd, bo da się spokojnie zakwaterować, obejrzeć okolicę, poleżeć na leżaku, wypić frappe, a nawet wykąpać się w Morzu Kreteńskim, stanowiącym część Morza Egejskiego.








Drugiego dnia, już w poniedziałek, poznaliśmy naszych współtowarzyszy podróży i w liczbie 50 osób (w tym nasza pani pilotka i miejscowy kierowca) wyruszyliśmy w pierwszą trasę. Powierzchnia Krety nie jest na tyle rozległa, aby trzeba było codziennie przenosić się z miejsca na miejsce, więc pierwsze trzy noce spędzamy w hotelu Kavros, a potem przemieścimy się bardziej na wschód i kolejne noclegi mamy w hotelu w stolicy Krety, Heraklionie. Biura podróży wiele lat oferowały turystom jedynie wypoczynek stacjonarny na Krecie, z możliwością wycieczek fakultatywnych. Stosunkowo niedawno pojawiły się oferty objazdowe i naprawdę trzeba je ocenić bardzo pozytywnie. Program jest bardzo urozmaicony zarówno pod względem zwiedzania jak i spędzania czasu w terenie. Można odwiedzić nietuzinkowe miejsca, z dala od turystycznego tłoku, z regionalną kuchnią i miejscowymi produktami.


I taki był nasz pierwszy kierunek, czyli miejscowy, bardzo rozległy ogród botaniczny.  Biotanical Park & Garden of Crete to 20 hektarów pokrytych roślinnością niemal z całego świata. Jest także kilka gatunków fauny, zwłaszcza ptactwo wodne, ale także pawie oraz osiołki. Wytyczona przez ogród trasa nie pozwala pominąć żadnej jego części.


Kluczowym momentem w historii ogrodu był ogromny pożar, który nawiedził okolicę w 2004 roku. Gwałtowna wichura znad Afryki powaliła słup energetyczny, co dało początek niekontrolowanemu pożarowi, który strawił okolice wioski Skordalou.  Spłonęły tysiące drzew oliwnych mających po blisko 400 lat, drzewek pomarańczowych i innych plantacji. Mieszkańcy byli zrujnowani ekologicznie i finansowo. Czterej bracia praktycznie od zera postanowili odtworzyć roślinność i tak powstał  Biotanical Park & Garden of Crete, naprawdę cudowne miejsce.
























Wiele z powyższych roślin uprawiamy tylko w skrzynkach, a nawet w pokoju w doniczkach. Tutaj rosną w środowisku naturalnym.
















Zwiedzanie poprzedzone jest pokazem kreteńskiej diety opartej na zdrowych, ekologicznych produktach, a kończy się posiłkiem w tym właśnie stylu w pięknie położonej rodzinnej restauracji. Na miejscu jest też sklep, gdzie można spróbować wszystkich tych ekologicznie wytworzonych cudów. Są miody, konfitury, oliwy, sosy balsamiczne, mieszanki herbat ziołowych, kosmetyki i wiele jeszcze innych różności. Zaś podane kolejno dania urzekały prostotą i smakiem.








W ogóle ten kreteński poczęstunek przy wspólnym stole zaraz na początku wycieczki pozwolił nam nawiązać pierwsze kontakty, dokonać pewnych prób integracji, która jak się potem okaże, była bardzo pomocna w innych, bardziej ekstremalnych okolicznościach.

Po bajecznie spędzonym czasie w Biotanical Park & Garden of Crete czas na dawkę kreteńskiej historii, na razie tej bardziej współczesnej. 

Dla Kreteńczyków bardzo ważną polityczną osobistością jest Elefteris Venizelos żyjący w latach 1864 – 1936. Zaistniał na scenie politycznej pod koniec XIX wieku w czasie powstania przeciw Imperium Osmańskiemu, pod którego panowaniem znajdowała się Kreta. W 1905 roku stanął na czele kolejnego powstania, które doprowadziło do usunięcia z wyspy tureckiego namiestnika, a Kreta uzyskała autonomię. Natomiast w 1913 roku ostatecznie została włączona do terytorium Grecji, co też było efektem działań Elefterisa Venizelosa. W późniejszym czasie kilkakrotnie był on także premierem greckiego rządu.  A jak to w polityce bywa, przychodzi czas, że przestajemy się podobać temu i owemu, więc nastąpiły próby zamachu na życie Venizelosa. Ostatnia miała miejsce w 1933 roku i po tym incydencie polityk wycofał się z działalności. Dwa lata później raz jeszcze stanął na czele zamachu stanu, lecz pucz się nie udał i na wszystkich uczestników nałożono karę śmierci. Stąd konieczność emigracji Venizelosa do Paryża, gdzie po roku zmarł.

Widać potomni docenili wkład w polityka w dzieje Krety i grób Venizelosa oraz jego syna znajduje się w przepięknym miejscu na wzgórzu Profitis Ilias, skąd rozciąga się fantastyczny widok na panoramę leżącej 8 kilometrów niżej miasta Chania.


Wzgórze Profitis Ilias na Półwyspie Akriotiri było więc kolejnym punktem naszej poniedziałkowej wycieczki.






Skoro więc była panorama Chanii, to należało również zapoznać się bliżej z tym pięknym miastem, a szczególnie z jego starą częścią.

Architektura miasta z uwagi na wielowiekowe wpływy weneckie (wszak w XIII w.  Wenecjanie je założyli) zachowała faktycznie wiele z tego charakteru. Jednak i kilkusetletnia okupacja turecka również nie jest bez wpływu. Dobrze zachowane są zabudowania portowe, choć Stare Miasto zostało mocno zniszczone w czasie II wojny światowej. Na szczęście sporo odrestaurowano ze środków unijnych. Warto zajrzeć do cerkwii Agios Nikolaos oraz do katedry Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny z 1879 roku czy przespacerować się wąskimi uliczkami dzielnicy weneckiej.












Niestety, słynna w Chanii Hala Targowa znajduje się obecnie w remoncie.

I jeszcze część portowa.









Pełni wrażeń po pierwszym dniu zwiedzania odpoczywamy napawając się widokiem Morza Kreteńskiego zbierając siły na jutrzejszy, tzw. aktywny dzień.



Na wtorek zaplanowano pieszą wędrówkę malowniczymi kreteńskimi wąwozami. Na Krecie wydrębnić można trzy pasma górskie: Lefka Ori (Białe Góry nazwane od zalegającego na nich śniegu) z najwyższym szczytem Pachnes (2452m npm.), w środkowej części wyspy Góry Idajskie ze szczytem Psiloritis (2456 m n.p.m.) oraz na wschodzie Góry Thriptis, których najwyższy szczyt ma 1476 m n.p.m.  Położone równoleżnikowo pasma górskie poprzecinane są wąwozami, które różnią się długością i stopniem trudności w ich pokonaniu. Uczestnikom naszej wycieczki zaproponowano szesnastokilometrowy wąwóz Samaria oraz ośmiokilometrowy wąwóz Imbros. My restrykcyjnie oszacowaliśmy nasze możliwości, zwłaszcza przy dużym już o tej porze upale i wybraliśmy Imbros, wiodący z wioski o tej samej nazwie do wylotu w pobliżu miejscowości Komitades położonej nad Morzem Libijskim.

Zdecydowanie większa grupa wybrała Samarię, gdzie trasa wiodła od płaskowyżu Omalos, a kończyła się w wiosce Agia Roumeli także nad Morzem Libijskim. I na tej trasie, jak słyszeliśmy z opowiadań, bardzo przydało się wzajemne wsparcie, bo kilka osób dotknął solidny kryzys.














Wędrując wąwozem upajaliśmy się zapachem słynnej greckiej herbaty górskiej, dobrej na wszystko :) 


Przystanek w połowie drogi, gdzie można napić się czegoś zimnego (lodówka w studni), a nawet coś zjeść :)






Zbliżamy się do południowego wybrzeża Krety :) 






Turyści przemierzający Imbros mieli jeszcze okazję zatrzymać się na plażowanie w miejscowości Frangocastello. Nazwa miejscowości pochodzi od niewielkiej twierdzy zbudowanej przez Wenecjan w XIV wieku. Początkowo twierdza nosiła nazwę Świętego Nikitasa, lecz miejscowa ludność niechętna Wenecjanom przemianowała ją na Frangokastello czyli Zamek Franków.






Wieczorem obie grupy spotkały się w położonej oczywiście na południowym wybrzeżu Krety miejscowości wypoczynkowej Chora Sfakion, skąd malowniczą trasą przez Lefka Ori wróciliśmy do hotelu Kavros na północ wyspy. 











Grupa z Agia Roumeli przypłynęła do Chora Sfakion łodzią motorową.


Kolejnego dnia pakujemy bagaże i opuszczamy prefekturę Chania przenosząc się na środkowe wybrzeże do Heraklionu, stolicy wyspy. Dopóki nie jest za gorąco zatrzymujemy się w kreteńskiej metropolii. Heraklion jest stolicą administracyjną Krety od 1971 roku, kiedy to przestało nią być miasto Chania. Zadecydowało bardziej centralne położenie Heraklionu.










Prawdopodobna jest niemal cztery tysiące lat trwająca historia tego miejsca, gdyż leży zaledwie 6 km od ruin pałacu w Knossos. Obecne miasto założone zostało przez Saracenów 1200 lat temu. Odbite przez Cesarstwo Bizantyjskie miasto na początku XIII wieku zostało sprzedane Wenecji. Po Wenecjanach miasto zwane wtedy Candia zajęli Turcy. W czasach władzy tureckiej zatoka, nad którą położone było miasto uległa zamuleniu komplikując dostęp drogą wodną. Znaczenie miasta zmalało, dlatego centrum gospodarcze Krety przesunęło się na zachód, w obręb Chanii, zwanej wtedy Canei.

Podkreślam powyższe fakty, aby stało się jasne, że w obecnym wizerunku, zwłaszcza Starego Miasta, mieszają się znowu wpływy weneckie jak i tureckie. Aczkolwiek mnie raczej odpowiadała architektura i klimat życia w Chanii. Także ludzie w Heraklionie są bardziej roszczeniowi, co było widać w hotelu Marirena, w którym spędziliśmy trzy doby, gdzie obsługa była momentami wręcz niegrzeczna. A i sam hotel, oraz serwowane wyżywienie, pozostawiały sporo do życzenia.






Po południu udaliśmy się autokarem w kierunku ruin pałacu w Knossos. Ruiny zostały odkryte pod koniec XIX wieku. To niesamowite miejsce, tym bardziej, że oprowadzała nas kreteńska przewodniczka z ogromną pasją.

Spokojna wioska do której przyjechaliśmy, zamieszkiwana w owym czasie przez 300 mieszkańców, pewnie do tej pory jeszcze bardziej by się wyludniła, gdyby nie odkryte w 1878 roku przez archeologia i antykwariusza kreteńskiego Minosa Kalokairinosa fragmenty ruin pałacu. Już wtedy wiadomo było, że jest to miejsce niezwykłe. Kilka lat później  (w 1899 r.) dalszymi odkrywkami zajął się sir Arthur Evans, dyrektor Ashmolean  Museum w Oksfordzie. Szybko też kupił teren wzgórza, gdyż zdawał sobie sprawę, że dotychczasowe odkrycia to kropla w morzu tego, co jeszcze jest tu do odkrycia. Najszybciej odsłonięto duży obszar pałacu z kultury minojskiej, z okresu 2000 - 1400 r. p.n.e.










Stwierdzono także, że około 1700 r. p.n.e. na Krecie było silne trzęsienie ziemi, w wyniku którego zginęła ogromna część ludności, a większość budowli uległa zniszczeniu. Przez niemal 100 lat ludzie bali się tu mieszkać. Dopiero około 1600 r. p.n.e. zdecydowano się na odbudowę pałacu okazalszego, wielopoziomowego, bogato zdobionego. W 1400 r. p.n.e. wyspą zawładnęli Mykeńczycy, którzy pałac w Knossos dostosowali do swoich potrzeb. Nie władali jednak zbyt długo, gdyż już w 1375 r. p.n.e. nastąpiła kolejna, wielka katastrofa. Być może było to trzęsienie ziemi, być może pożar, jednak ogromna część pałacu uległa zniszczeniu. Z kolei ok. 1200 r. p.n.e. zajęli Kretę Achajowie i zburzyli królestwo całkowicie, praktycznie równając je z ziemią. Burzliwe dzieje spowodowały, że nigdy więcej miejsce to nie osiągnęło dawnej świetności. Budowla w Knossos związana jest z greckimi mitami o Ariadnie, Dedalu i legendarnym królu Minosie, który panował w potężnej starożytnej Krecie, a przede wszystkim o Minotaurze i jego labiryncie. Tym labiryntem jest właśnie sam pałac, którego kręte korytarze, piętra i komnaty stanowią ten mityczny labirynt.












W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze tradycyjną rodzinną winiarnię. Można tu też zakupić oliwę i kosmetyki.


W czwartek, dzień Bożego Ciała przypadła w planie wyprawa na wyspę Santorini, która swą nazwę wzięła od świętej Ireny. Jak już wspomniałam wcześniej nie jest to dobry moment na odwiedzenie tak spektakularnego miejsca w sezonie letnim. Tłumy turystów przeogromne!

Tak więc skoro świt katamaranem Power Jet z Heraklionu popłynęliśmy do Firy, stolicy Santorini. 








Takich pasażerów jak my były setki. Czekały na nas autokary, które kolejne grupy transportowały do tej najbardziej malowniczej miejscowości na wyspie, czyli Oia. To tu zobaczycie te białe, stłoczone, malownicze domki i cerkiewki z błękitnymi kopułkami. Niemniej dotarcie do centrum miasteczka trochę przypominało wejście na Szczeliniec w sierpniu ubiegłego roku. No ale wiadomo: must be.














Potem wraca się do Firy na posiłek i zakupy. 




Słynne placuszki z pomidorków koktajlowych i zupa rybna :)







Była też możliwość przynajmniej na wstąpienie do kościoła katolickiego pw. św. Jana.










Tak czy inaczej Santorini to przepiękna wyspa, nawet tak zatłoczona.

Pierwsza część kolejnego dnia była taka na poważnie. Jak to często bywa zdarzenie z przeszłości ma swój oddźwięk w teraźniejszości. Tym razem zaczęło się od przeczytanej kilka lat temu powieści Victorii Hislop "Wyspa". Autorka w swej opowieści przenosi nas w rok 1903, kiedy to na malutkiej wyspie u wybrzeża Krety założono odizolowaną kolonię ludzi dotkniętych trądem. Poruszająca historia czterech pokoleń rozdzielonych chorobą rodzin Petrakisów i Vandoulasków nie jest optymistyczna, ale po przeczytaniu pozostawia ogromne wrażenie.


I oto okazuje się, że w programie naszej wycieczki jest rejs na tę słynną Spinalongę. Czytając powieść nie mieliśmy pojęcia, że zrekonstruowano w dużym stopniu tę osadę i można ją zwiedzać. Okazuje się, że nawet marzenia, o których się nie myślało, się spełniają.

Kolonia została opuszczona w 1957 roku i oczywiście miało to związek z wynalezieniem leku na trąd. Potem długo nic tam się nie działo i dopiero pod koniec XX wieku zaczęto wyspę udostępniać turystom.

Aktualnie jest to wielki biznes. Łodzie motorowe wszelkich rozmiarów dowożą turystów z kreteńskiego portu w Elundzie na Spinalongę, więc ich tłumy są niewiele mniejsze od tych na Santorini. 



Tunel prowadzący do koloni był tak zbudowany, że nie można było zobaczyć co dzieje się w środku...


Na tę przystań przywożono chorych.


Wszystko otoczone murami wykorzystanymi po dawnej twierdzy.


Stopniowo rekonstruowane są pomieszczenia służące chorym. Przez lata niestety mocno uległy zniszczeniu.



















Pozostałości nekropolii.


Ze względu na powagę miejsca na wyspie nie ma sklepów z pamiątkami ani punktów gastronomicznych (tylko jeden punkt przy parkingu), dlatego organizatorzy rozszerzają rejs o kurs na wyjątkową plażę Kalokitha, gdzie można pływać w krystalicznie czystej wodzie, czy skakać do niej prosto ze statku.










Na koniec załoga przygotowuje na brzegu grilla i pasażerowie otrzymują całkiem niezły posiłek.




W drodze powrotnej do naszego hotelu w Heraklionie zatrzymaliśmy się jeszcze w Agios Nikolaos stolicy prefektury Lasithi.

To przeurocze niewielkie miasto stanowi kurort, który naprawdę mogę polecić tym, którzy lubią leniwy wypoczynek w gorącym słońcu.














Ostatnia z zaplanowanych wycieczek to przede wszystkim słynny płaskowyż Lassithi znajdujący się w odległości 70 km od stolicy Krety. Ten wyjątkowy teren o powierzchni ok. 25 tys. km kwadratowych położony jest na wysokości 840 m n.p.m. Takie zwykłe nieprofesjonalne zdjęcia nie są w stanie oddać uroku tego płaskowyżu otoczonego wysokimi górami. Na zboczu jednej z nich znajduje się wejście do jaskini Dikte, która wg mitologii greckiej jest miejscem narodzin Zeusa.






Większość turystów wspina się do jaskini z parkingu w wiosce Psychoro, ale można też wynająć osiołka za 10 euro. Biedne osiołki...




Jaskinia jest mocno ucywilizowana, ale kiedy wyłączymy z pola widzenia wszelkie schodki, poręcze i kładki to utwory skalne mogą zachwycać.








Zaś w wiosce trzeba koniecznie spróbować soku z granatów i słynnych smażonych pierożków z serem o nazwie kalitsunia. Jedno i drugie, pyszne :) 




Pewnie tak trochę po drodze organizator włączył do programu wizytę w kreteńskim oceanarium. Nie jest ono jakoś bardzo duże, ale do kompletu fajnie było zobaczyć co pływa w okolicznych morzach.
















Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w sklepie z ceramiką i w punkcie widokowym :) 










Późne popołudnie to leniwe włóczenie się po chyba najczęściej odwiedzanym kurorcie na Krecie, czyli Retymnonie. W mieście widać ogromne wpływy kultury tureckiej, ale i weneckiej, i to nadaje miejscowości unikatowy klimat. Zarówno przy porcie, jak i w odchodzących od niego uliczkach jest mnóstwo tawern, kawiarenek i sklepów z pamiątkami oraz miejscowymi produktami. Zdecydowanie Retymnon jest o wiele atrakcyjniejszy niż Heraklion.
























Mimo że w docelowym hotelu czekała na nas kolacja, nie mogliśmy sobie odmówić grillowanej ośmiornicy.


A jutro wcześnie rano transfer na lotnisko i żegnaj Kreto.