środa, 2 listopada 2016

Luty 2013: México? Qué bien!



Najpierw była bardzo długa podróż, w dodatku z przygodami. Wczesnym rankiem 26 uczestników wyruszyło w bojowych nastrojach do Pragi, gdzie zrealizowany został plan krótkiego spaceru po Starym Mieście. Po noclegu w praskim hotelu, w poniedziałkowy poranek autokar zawiózł wszystkich na lotnisko w Pradze. Stąd samolot linii British Airways miał nas ponieść do Londynu. Miał… lecz po godzinie latania nad chmurami (nie bardzo wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, gdyż przezornie wyłączono nam podgląd nawigacji) samolot, z powodu awarii, zawrócił do Pragi.



Naprawa trwała kilka godzin i powiem szczerze wsiadałam do tego niby naprawionego samolotu z duszą na ramieniu. Oczywiście w międzyczasie uciekł nam wieczorny samolot do Mexico i w Londynie powstał problem. Faktem jest, że pracownicy British Airways stawali na głowie, aby znaleźć dla nas nowe połączenie, ale dla całej grupy nie było to proste. Nawet powstała opcja, że połowa poleci do Paryża, a stamtąd do Meksyku, a reszta w hotelu poczeka na poranny lot, gdy nagle jakimś cudem znalazło się 26 miejsc na lot do Madrytu liniami Iberia (widać Matka Boska z Gwadelupy nad nami czuwała  :) ). Takim sposobem pobiliśmy chyba swoisty rekord świata będąc tego samego dnia aż w trzech stolicach europejskich: Pradze, Londynie i Madrycie.



Z Madrytu odlecieliśmy do Mexico przed pierwszą w nocy, również liniami Iberia. Ostateczny bilans strat: spóźnienie 12 godzin, stracona jedna kolacja i nocleg w hotelu Ambasador w Mexico oraz zagubione 8 sztuk bagażu. Żeby już do utraconego bagażu nie wracać informuje, że 5 walizek dowieziono po trzech dniach, szósta odnalazła się ostatniego dnia w Londynie, a po dwóch ślad zaginął. Trzeba dużo siły, aby się z takim problemem uporać i muszę stwierdzić, że osoby nim dotknięte dały wielkie świadectwo ogromnej pogody ducha i umiejętności poradzenia sobie z tą trudną sytuacją.

Przed naszą grupą do pokonania była następująca trasa:




Ponieważ w trakcie tych wszystkich lotów udało nam się trochę podrzemać, to po zainstalowaniu się w pokojach, odświeżeniu i zjedzeniu śniadania, ruszyliśmy w miasto.

Meksykańska metropolia jest niesamowita i chyba nawet rodowici mieszkańcy dokładnie jej nie znają. Jest to ogromne miasto, pełne kontrastów: od dzielnic ze wspaniałymi, nowoczesnymi budynkami, z zabytkowym Centrum, po niemal tekturowe slumsy. Wszak obszar metropolitarny Mexico zamieszkuje prawie 20 mln ludzi, a całe megalopolis nawet do 25 mln. Gdzieś muszą mieszkać…

I tak nie mieliśmy szans na zobaczenie wszystkiego, więc wizytówką Mexico stały się dla nas Catedral Metropolitana, Zocalo (jeden z największych na świecie placów), Templo Mayor (pozostałość głównego zespołu świątynnego Azteków) oraz Palacio Nacional. Potem pojechaliśmy do Muzeum Antropologii przygotować się do zwiedzania zabytków okresu prekolumbijskiego, podziwiając po drodze pomnik Anioła Niepodległości, oraz szereg innych budowli, pomników i fontann.



Mexico, jak i zwiedzane w następnych dniach inne miejsca, okazywały się zawsze pomieszaniem trzech kultur: tej sprzed Kolumba, tej z okresu kolonializmu i tej po rewolucji, zawsze z domieszką egzotycznej dla nas przyrody, wszechobecnego słońca i zapachu meksykańskich potraw.



Budowę Catedral Metropolitana, pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, rozpoczął sam Cortes w 1525 roku i trwała blisko 240 lat. Dlatego ta, ciągle największa w Ameryce Łacińskiej, katedra łączy różne style architektoniczne.




Zocalo nie prezentowało się nadzwyczajnie, gdyż przygotowywano właśnie jakąś wojskową wystawę i w tym celu rozpięto szereg ogromnych, białych namiotów. Niestety zepsuły ogólny widok totalnie (widać to na powyższym zdjęciu). Z prawej strony katedry prezentuje się dobudowana już w 18 wieku Kaplica Najświętszego Sakramentu.

Z kolei Palacio Nacional powstało na miejscu pałacu azteckiego władcy Montezumy. Początek budowy sięga również 16 wieku. Obecnie budynek jest siedzibą prezydenta Meksyku i jego sztabu, a szczególną atrakcją są wspaniałe murale namalowane przez Diego Riverę w latach 1929-1935. Inspiracją do malowania były dla Rivery wydarzenia rewolucji z 1910 roku. Kto widział film „Frida” z Salmą Hayek w roli słynnej Fridy Kahlo, doskonale wie o co chodzi.




Murale zdobiące prawie całe piętro pałacu, ilustrujące niemal całą historię Meksyku.









Templo Mayor to przypadkowo odkryte pozostałości po świątyni Azteków, która znajdowała się w centralnej części azteckiego Tenochtitlanu, który zniszczyli Hiszpanie.

Pozostałości azteckiej świątyni



Symbol Meksyku



Teatr Muzyczny



Anioł Niepodległości



Pomnik Montezumy










I jeszcze zdjęcia z wnętrza katedry:

Ołtarz główny



W Meksyku również zakorzeniła się tradycja zapinania kłódek na znak trwałości małżeństwa. Oni to robią w katedrze :)



Spragnieni widoku egzotycznej roślinności wypatrywaliśmy z pożądaniem każdego kwitnącego drzewa, agawy, kaktusa czy jakiejkolwiek innej roślinki, znanej do tej pory tylko z doniczki.



Kwitnąca tzw. korona cierniowa









Dedykacje na agawie :)



Muzeum Antropologii to niesamowite miejsce, złożone ze wspaniale wyposażonych galerii, prezentujących kolejne okresy w prekolumbijskiej historii Meksyku.







Ten posążek był pewnie inspiracją do charakteryzacji dowódcy pościgu za wojownikiem o imieniu Łapa Jaguara z filmu Apocalypto (nota bene wyemitowanego przez Polsat w poniedziałek po naszym powrocie :) )



W pobliżu muzeum mieliśmy też okazję zobaczyć pokaz pochodzący z okolic Veracruz. Był to rytualny obrzęd ,,voladores”, gdzie pięciu mężczyzn w tradycyjnych strojach, wspina się na szczyt bardzo wysokiego słupa. Czterech z nich siada na rogach małej kwadratowej drewnianej ramy, układa liny i obraca ramą, owijając liny wokół słupa. Piąty, stojąc na maleńkiej platformie nad nimi, tańczy, uderza w bęben i gra na piszczałce. Kiedy nagle przestaje, czterej ,,voladores rzucają się do tyłu głowami w dół z rozpostartymi rękami. W miarę jak liny się rozwijają, wirują wokół słupa i opuszczają wolno na ziemię. Ta starożytna ceremonia, pełna jest symbolicznych znaczeń. Mężczyźni symbolizują papugi, wołające o deszcz na cztery świata strony, by zapewnić urodzaj. Przeżycie było niesamowite!





Tego dnia wieczorem mieliśmy jeszcze okazję spędzić wraz z mężem miły czas w towarzystwie córki naszych znajomych, chorzowianki, która od kilku lat mieszka w Meksyku, a od prawie roku jest szczęśliwą małżonką uroczego Meksykanina :) Zaprosili nas do kultowego baru La Opera, gdzie konno wjechał Pancho Villa, przywódca rewolucji na północy Meksyku. Podobno strzelał w sufit, czego dowodem jest pozostawiona do dzisiaj dziura. Wystrój La Opery kojarzył mi się z knajpami, w których bywał Rett Butler :)



Bar La Opera



Kolejny dzień naszej podróży też spędziliśmy na obszarze metropolii, odwiedzając słynne Sanktuarium Matki Boskiej z Gwadelupy. Dzień był szczególny, bo Środa Popielcowa, co nadawało naszemu pobytowi dodatkowego znaczenia. Sanktuarium określane jest jako największe na świecie, a objawienie, które uświęciło to miejsce jest ponoć najstarsze ze wszystkich. Rocznie sanktuarium odwiedzane jest przez ok. 12 mln pielgrzymów, gdzie dla porównania do Lourdes przybywa 6 mln, a do Częstochowy 4 mln. Tak mówią statystyki.



Prawdopodobne miejsce objawienia



Matka Boża z Guadalupe to określenie Marii z Nazaretu, która objawiła się Aztekowi św. Juanowi Diego Cuauhtlatoatzinowi na wzgórzu Tepeyac, leżącego obecnie w granicach miasta Meksyk. Jak głoszą przekazy, w ostatnim dniu objawień, 12 grudnia 1531 roku dojść miało do powstania obrazu Matki Bożej z Guadalupe.

Wizerunek Marii wykonany jest na płótnie z agawy o wymiarach 195 × 105 cm. Przedstawia Maryję w postawie stojącej. Ubrana jest w tunikę koloru różowego, spiętą pod szyją broszką, przepasana szarfą w talii i przyozdobiona kwiatami. Okryta jest ponadto płaszczem w kolorze błękitnym, ozdobionym gwiazdami. Cera twarzy Maryi jest koloru ciemnego, stąd od hiszpańskiego słowa moreno została nazwana Morenitą z Tepeyac.





Cały teren sanktuarium robi ogromne wrażenie. Stara bazylika została wzniesiona na początku XVII wieku. Obecnie, ze względu na niestabilność podłoża, jest dość mocno odchylona od pionu. 



Została zastąpiona nową świątynią, zbudowaną na planie koła, mogącą pomieścić nawet do 10000 wiernych. Cudowny obraz widoczny jest z każdego miejsca w bazylice, a dodatkowo jest możliwość przemieszczania się pod obrazem na specjalnie zbudowanych pasach transportowych, które ze świątyni nie są widocznie. Jest to bardzo dobre rozwiązanie w czasie dużego napływu pielgrzymów.






Poza starą i nową bazyliką na terenie pełnego wspaniałej roślinności obszaru, znajduje się kilka innych kościołów oraz szereg rzeźb czy przepięknych ujęć wodnych. Tu było już bardzo zielono i kolorowo od kwiatów, w przeciwieństwie do centrum miasta, gdzie stan roślinności określiłabym na taki wczesnowiosenny.



































Skoro więc o roślinności mowa, myślę, że czas poświęcić jej więcej uwagi. Podróżując aż na kraniec Jukatanu mieliśmy okazję obserwować, jak w miarę zmian wysokości nad poziomem morza i samego klimatu, pojawiały się coraz inne gatunki roślin. W stolicy położonej na wysokości ok. 2000 m, drzewa były praktycznie gołe, trawniki wysuszone i tylko te gatunki wiecznie zielone, często kwitnące, ubarwiały miasto. Trasa naszej podróży biegła początkowo na południe, w kierunku Pacyfiku i tam dominowały agawy, opuncje i wysokie kaktusy. Kiedy z kolei przemieszczaliśmy się w kierunku Zatoki Meksykańskiej roślinność zmieniła się w tropikalną, a już najpiękniej było w dżungli otaczającej starożytne miasto Palenque. Podobnie wyglądało to w Cancun nad Morzem Karaibskim.

W prawie każdym mieście plac główny jest zarazem mini parkiem. Ten poniżej znajduje się w Puebli.





A to zdjęcie z rezerwatu kaktusów






To, wydaje mi się, jakaś odmiana znanej nam gwiazdy betlejemskiej









Tu ciekawostka: żywopłot z kaktusów (Mitla) :)






Kokosy w Palenque






Banany




Kawałek dżungli







Egzotyczny kwiat z Palenque






oraz mix roślin i kwiatów z Cancunu


























Meksyk sam w sobie, jako miejsce do życia, nie jest atrakcyjny. Każde miasto otoczone jest pierścieniem dzikiej zabudowy, nie wiadomo czy niedokończonej, czy już zdewastowanej. Do tego na obrzeżach, tuż przy drogach, walają się dosłownie tony śmieci. Tu widać najwyraźniej, jakim przekleństwem dla świata są foliowe torby na zakupy. Zabytkowe centra są jako tako zadbane, ale już te nowsze części, handlowe, utrzymane w stylu totalnie bałaganiarskim. Wyglądają często jak jedna wielka budowlana samowolka.

Jednak Meksyk jakkolwiek by nie wyglądał i tak będzie turystyczną mekką ze względu na tzw. prekolumbijskie pozostałości. To są żelazne punkty programu przyjazdu do Meksyku, obojętnie w jakim celu. Nawet jeżeli ktoś wybierze się tylko po słońce i pławienie się w czyściutkiej wodzie Morza Karaibskiego na plaży w Cancunie, to bombardowany ofertami miejscowych biur podróży wybierze się na jeden dzień chociaż do ChichenItza, starożytnego miasta Majów.

My zwiedziliśmy w sumie sześć takich miast. Troszkę w pomieszanej kolejności, gdyż ze względów praktycznych zaczęliśmy od Teotihuacanu, położonego w niewielkiej odległości od Mexico, miasta Azteków, które ci założyli po 650 r. n.e. na pozostałościach wcześniejszej kultury wywodzącej się jeszcze sprzed naszej ery. Aztekowie uważali poprzednich mieszkańców za mitycznych gigantów.

Dopiero później zawitaliśmy do Monte Alban, umiejscowionego w Centralnym Meksyku, miasta Zapoteków, którego długą historię rozpoczyna kultura Olmeków (500 lat p.n.e.) zaś kończy kultura Misteków, którzy zamienili je we wspaniałą nekropolię. Niedaleko Monte Alban zwiedziliśmy także niewielkie wykopalisko w Mitli, która również była ośrodkiem należącym do Zapoteków.

A potem już Jukatan i kultura Majów: w Palenque, Uxmal i wspomnianym wcześniej ChichenItza.

A w ogóle wszystkie te wymienione plemiona przybyły do Ameryki Środkowej z Azji, poprzez dzisiejszą Alaskę i Kanadę.

Wrażenia, jakie towarzyszą zwiedzaniu starożytnych miast są różne. Powiem szczerze, że bardzo przeszkadzali mi natrętni handlarze, których niestety wszędzie była masa. Najspokojniej było w azteckim Teotihuacanie, gdzie targowisko zostało wyprowadzone poza obręb wykopaliska. Najpiękniejszą lokalizacje ma Palenque, ze względu na dżunglę, natomiast najlepiej zachowane zdobienia świątyń można zobaczyć w Uxmal. Tam też spotkaliśmy sporo wygrzewających się w słońcu legwanów (chyba). Ostatnie zwiedzane przez nas, ChichenItza, było tak pełne turystów, głównie amerykańskich i rosyjskich, że momentami trzeba było przepychać się przez tłumy.

Jeżeli chodzi o wykopaliska, to zawsze ogromne wrażenie sprawiały piramidy, na których szczytach spełniane były te legendarne już, krwawe ofiary, a głowy czy wyrywane serca toczyły się po schodach. Masakra…

Poza tym zwiedza się w różnym stopniu zachowane pałace władców i obowiązkowo boiska do rytualnej gry w piłkę.

To teraz najciekawsze ujęcia:

Teotihuacan - miasto Azteków








Piramida Słońca w Teotihuacanie, jedyna na którą weszłam na samą górę :)







Monte Alban - miasto Zapoteków














 

Galeria jeńców w Monte Alban














Mitla - ośrodek Zapoteków







Palenque - miasto Majów




































Świątynia Inskrypcji w Palenque





Boisko




A teraz Uxmal, również miasto Majów:

















































Artystyczne ujęcie poprzez typowe sklepienie Majów





Świetnie zachowane zdobienia, nawet coś żywego widać :)





Również wspaniale zachowane płaskorzeźby


 

Wyrażnie zachowany łuk Majów





W Uxmal zachowały się nawet obie bramki do gry w piłkę





Obecni mieszkańcy starożytnego Uxmal




I ChichenItza - miasto Majów:


























Tzompantil, platforma z wyrzeźbionymi czaszkami





El Castillo poświęcona bogowi Majów Kukulcanowi





Fragment zespołu tysiąca kolumn





Przez kilka wieków te pokazane wcześniej starożytności zasypane były ziemią, porośnięte dżunglą. Wiele tego typu budowli Hiszpanie zaraz po skolonizowaniu Ameryki Środkowej zrównali z ziemią i w imię szerzenia religii chrześcijańskiej zabudowywali po europejsku, zawsze na pierwszym miejscu stawiając kościoły. Trzeba przyznać, że miasta rozrastające się w okresie kolonialnym, w szybkim tempie, były bardzo mądrze zaprojektowane. Wprowadzano wygodny układ ulic, w miarę szerokich, przecinających się pod kątem prostym. Każde miasto posiada plac centralny, zawsze pełen zgiełku, tętniący życiem, ale również pięknie ozdobiony roślinnością. Na środku często znajduje się rotunda, gdzie na zadaszonej platformie wieczorami, w weekendy gra jakaś orkiestra. W ogóle Meksykanie uwielbiają muzykę. Z każdego sklepu dochodzą dźwięki czy to regionalnych utworów czy też z gatunku pop. Miałam wrażenie, że nawet za głośno, że personel tam pracujący może być totalnie tym hałasem ogłuszony.

Trochę ujęć z zabytkowych centrów miast powstałych w okresie kolonialnym:



Hotel w Puebli, w którym nocowaliśmy











Także Puebla


















Do Puebli trafiliśmy dokładnie w Walentynki :)



Oaxaca








Mitla




San Cristobal de las Casas, nasz hotel

























Również San Christobal




























Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć autentyczne narzędzia do znakowania zwierząt. Brrr...






Palenque






Palenque - hotelowy basen


  


A to już Campeche nad Zatoką Meksykańską



















I prawie na koniec Merida:








Merida wieczorem








I jeszczcze Izamal:









Tradycyjnie konie dorożkarskie w Izamal mają kapelusze na łbach :)









Ale wracając do kolonizatorów. Przychodziła mi taka myśl do głowy, jak ewoluowałaby ta cywilizacja, gdyby jej brutalnie nie zeuropeizowano? Znawcy twierdzą, że stosunkowo łatwo było przekonać rdzenną ludność ówczesnego Meksyku do przyjęcia nowej wiary. Obrzędy religijne Majów czy Azteków opierały się zasadniczo na krwawych ofiarach. W proponowanej wierze też pojawia się męczennik, który oddaje swoje życie w ofierze za wszystkich. Dali się przekonać, że teraz już nikt nie musi być składany w ofierze, bo wystarczy, że raz zrobił to Chrystus.

Niemniej obrzędowość religii chrześcijańskiej w Meksyku jest mocno zdeterminowana poprzednimi wierzeniami. Wciąż funkcjonują świątynie, niby katolickie (świadczą o tym umieszczane tam postacie świętych), gdzie obrzędy niewiele mają wspólnego z mszą świętą na przykład.

Takim miejscem jest świątynia w San Juan Chamula w stanie Chiapas (bardzo specyficznym zresztą). Do tej indiańskiej wioski przyjechaliśmy pod wieczór, przy bardzo brzydkiej, deszczowej pogodzie. Skuleni i zmarznięci pokonaliśmy błotnistą drogę do świątyni (autobusem nie dało się podjechać). Kiedy weszliśmy do środka zaparło nam dech. Niby wielka prostota, pod ścianami szereg ołtarzy z posągami świętych, ale wszystko rozświetlone setkami świec, a podłoga wysypana kobiercem z igieł sosnowych. W środku, przy poszczególnych ołtarzach świętych, siedzą na kolanach całe rodziny zawodząc głośne modlitwy. Często mają przed sobą składane w ofierze napoje (nawet alkohol), żywność , kwiaty i obowiązkowo znicze lub świece, które najczęściej stawiają bezpośrednio na odmiecionej z igieł podłodze. Pod żadnym pozorem nie wolno tam robić zdjęć! Nie odważyłam się, ale ktoś widać złamał ten zakaz, bo znalazłam w Internecie i pozwoliłam sobie „pożyczyć”. Wprawdzie można było przed świątynią kupić widokówki, ale nie oddawały już tej atmosfery.



Świątynia w San Juan Chamula




Cmentarz przy kościele





Wnętrze światyni








W drodze mijaliśmy jeszcze inne takie dziwne świątynie, gdzie nawet krzyża nie było, a tylko gwiazdy czy inne symbole.





Tu muszę też wspomnieć o miejscowości Izamal (na Jukatanie),do której pielgrzymował w 1993 roku Jan Paweł II.

Z tej okazji w mieście wszystko pomalowano na żółto i tak to wygląda do dziś. W Izamal, jak w wielu innych miejscach, zburzono świątynię Majów, a na jej masywnym fundamencie franciszkanie wybudowali Konwent pod wezwaniem św. Antoniego z Padwy. Znaczenie kościoła wzrosło, gdy biskup Diego de Landa umieścił tu przywiezioną z Gwatemali figurę Virgen de la Immaculada. Szybko zaczęto przypisywać jej cudowną moc. Od 1970 roku Pani z Izamal została ogłoszona patronką Jukatanu.




Konwent w Izamal









Ołtarz główny




Rok 1993 był Międzynarodowym Rokiem Ludności Tubylczej i kiedy Jan Paweł II przybył do Izamal, wówczas zapewnił Majów o poparciu kościoła katolickiego. W ogóle Meksykanie bardzo ciepło mówią o Janie Pawle. Na wieść, że my Polonia, zaraz wspominali papieża i o dziwo, Grzegorza Latę, który grał jakiś czas w lidze meksykańskiej.




Pomnik Jana Pawła II w Izamal jest ulubionym przystankiem dla ptaków :)




Typowe dla kościołów meksykańskich jest przebieranie figur w okrycia z tkanin. Teraz, w Wielkim Poście, prawie przy każdym ołtarzu znajduje się figura Chrystusa w czerwonym płaszczu, często z koroną cierniową lub metalową. Figura Marii w Izamal również ma przepiękne białe szaty, zdobione złoceniami.



Z wnętrza kościołów w Campeche











Z wnętrza kościoła w Cancunie





Figura Maryi widoczna z kaplicy za ołtarzem w kościele w Izamal




Podobnie ubrane są figury Marii w kaplicach różańcowych w katedrze w Puebli i w Oaxaca.



Katedra w Puebli








Przepiękna kaplica różańcowa przy katedrze w Puebli








Katedra w Oaxaca











W ołtarzach świętych zobaczyć można także wota z kolorowych wstążek. Zupełnie to wszystko dla nas nietypowe.



Wota w kościele w Meridzie





i w kościele w Cancunie




Meksyk jest bardzo religijny. Gdy byliśmy w Sanktuarium Matki Boskiej z Gwadelupy na nabożeństwie w Środę Popielcową, widziało się całe tłumy miejscowej ludności (np. dzieci i młodzież w mundurkach szkolnych przyprowadzone przez nauczycieli) przystępujące do obrzędu posypania popiołem. 




Kościoły są otwarte od rana do późnego wieczora i zawsze jest tam sporo ludzi modlących się, czasem nawet głośno.



Katedra w San Cristobal de las Casas





Podszyty wiatrem kościół w Cancunie





Hebanowa postać Jezusa ukrzyżowanego w Iglesia de San Roman w Campeche






i interesujący ołtarz boczny w tymże kościele




Iglesia de San Roman w Campeche


 

Ołtarze i ich okolice dekorowane są okazałymi kompozycjami ze świeżych kwiatów, które gotowe można na bieżąco kupować w miejscowych kwiaciarniach czy na targowiskach. 





Przygotowane do sprzedaży kompozycje kwiatowe w całodobowej kwiaciarni w Cancunie





Najwyższy czas poświęcić trochę miejsca meksykańskiej kuchni. Ta też, jak cały Meksyk, nie jest jednoznaczna. To, co jada przeciętny Meksykanin, jest wypadkową wpływów tubylczych, hiszpańskich, a obecnie także amerykańskich, gdyż wszelkie fast foody mają się tu bardzo dobrze. Surowce używane w kuchni to przede wszystkim różnorodne, miejscowe owoce i warzywa, kukurydza i jej pochodne, jajka oraz mięso, z czego głównie sprowadzone przez kolonizatorów kurczaki. A do tego wszystkiego przyprawy: od chilli począwszy, a na epazote kończąc. W Meksyku spotyka się nietypowe dla nas łączenie smaków: a to sos czekoladowy do kurczaka, a to ostry ser, podobny do parmezanu, pokruszony na słodkim deserze, a to limonka do piwa.



Molepoblana, czyli mięso z sosem czekoladowym





Grilowane świerszcze - przysmak z Oaxaca (mąż zjadł te, co na zdjęciu)










a tak się je sprzedaje





Bardzo zaciekawiły mnie zupy. Czasem były gęste, wręcz zawiesiste, z dodatkiem soczewicy, czy fasoli. Bywały też w postaci aksamitnego kremu. Ale najbardziej smakowały mi te czyste, pachnące aromatycznie buliony z pokrojonymi warzywami (koniecznie też avokado czy kaktusy), mięskiem, doprawione już przy stole sokiem z limonki. Do wszystkiego podawano tortillę (cienkie, płaskie naleśniki z mąki pszennej lub kukurydzianej. 






Danie główne składało się zwykle z mięsa drobno pokrojonego (w różnych, nawet smacznych sosach), do tego lekko zblanszowane warzywa (dla mnie zbyt twarde) i najczęściej ryż (ziemniaki stanowiły dodatek, jako warzywo). I koniecznie puree z czarnej fasoli, która mi już trzeciego dnia obrzydła. 




W ogóle dania same w sobie często były jak na mój gust mdłe. Dopiero dodatek podawanych osobno sosów (najczęściej guacamole na bazie avocado lub salsa) nadawał smak. Trzeba było jednak bardzo uważać, aby nie przesadzić z ostrością. Bardzo dobre były również warzywa duszone, wszelkie owoce morza w postaci grillowanej lub w sałatkach oraz ryby smażone tradycyjnie lub przyrządzane w kawałkach, w sosie.



Bufet z sałatkami






Mój kolorowy talerz




Na śniadania najczęściej była jajecznica, chyba zawsze z dodatkiem szynki. Bywały też zapiekane ziemniaki, banany w cieście i grube, lekko słodkie placuszki, które zwykle smarowałam dżemem. 





Ale przede wszystkim nieograniczona ilość pokrojonych w długie słupki owoców: mango, melon, arbuz, maracuja. Do picia soki lub napoje na ich bazie, kawa, najczęściej czarna. Co do herbaty, to tragedia! Przynosili do stolika zestaw herbat ekspresowych, gdzie jakimś cudem niemal każda okazywała się rumiankiem. Woda do zaparzenia gotowała się chyba z 10 minut wcześniej, co uniemożliwiało zaparzenie. Niektórzy dodawali sobie limonki, co budziło ogólne zdziwienie wśród kelnerów.

Na deser podawano serniki lub coś, co przypominało krem brulee krojony w porcje albo po prostu owoce polane sosem, najczęściej waniliowym.



Bufet z deserami





Owoce z sosem waniliowym






Deser ze słonym serem





Jeżeli ktoś zgłodniał w ciągu dnia, to najlepiej było poratować się tacos lub empandas, nawet prosto od sprzedawcy na ulicy.



Owoce i inne przekąski prosto z ulicy




Tacos pieczone na takiej jakby rozgrzanej beczce. Bardzo popularny w Meksyku sposób.





A tu specjały z targowiska w Izamal. Nie wiem czy dałabym radę się poczęstować...









Te zdjęcia z bufetami pochodzą z lunchu, który jedliśmy w restauracji niedaleko stolicy. Wszystko było bardzo elegancko podane, nie było obaw, że się czymś zatrujemy :) Był też program artystyczny!




Natomiast "z ulicy", konkretnie na terenie Aqua Azul (będę o tym miejscu pisać), to raz kupiliśmy empandas, czyli pieczone w oleju pierożki. Wypadło po 3 sztuki i jakoś nam nie zaszkodziły. Nie odważyłam się nigdy kupić pokrojonych owoców, bo nie miałam pewności w jakich warunkach je przygotowano i jak długo już leżą.

Pamiętam incydent z manufaktury czekolady. Mieliśmy zobaczyć proces produkcji i zaraz przy wejściu poczęstowałam się ziarnem kakaowym. Kiedy już miałam połknąć pogryzione ziarno, nasz przewodnik Ignacio powiedział, żeby ziarna nie jeść z uwagi na bakterie. Nie wiedziałam co zrobić, bo akurat nie miałam przy sobie chusteczek, ani kosza na śmieci nie było. W końcu to połknęłam i potem cały dzień czekałam na objawy. Psychicznie czułam się źle :(












Zanim zajrzałam do statystyk, wysnułam wniosek, że chyba najwięcej Meksykan zajmuje się handlem. I wygląda na to, że mam rację, bo 22% zajmuje się rolnictwem, 26% zatrudnia przemysł, bezrobotnych jest 2,7% (!), to reszta musi pracować w usługach, w tym w handlu. Podane procenty dotyczą oczywiście ludności zawodowo czynnej.

Z rozmowy z naszą rodaczką w Mexico dowiedziałam się coś niecoś na temat obecnego trendu gospodarczego Meksyku. I jest moim zdaniem co podziwiać. Wykorzystanie naturalnych źródeł energii (elektrownie wiatrowe), rozbudowa sieci dróg, postawienie na turystykę, pozostawienie obrotu paliwami w rękach państwa, a przede wszystkim tworzenie miejsc pracy – to działania godne powielenia. Meksyk ma szansę w dość bliskim czasie wejść do pierwszej dziesiątki gospodarczych potęg światowych. Miejsca pracy tworzone są dosłownie wszędzie. Przechodzimy przykładowo obok apteki, których w Meksyku jest tak dużo jak u nas, za ladą czeka 2-3 sprzedawców, a przed sklepem stoją ubrane w białe fartuchy też czasem 3-4, najczęściej młode osoby, które zapraszają na zakupy. Przed innymi sklepami to samo, tylko już bez fartuchów. Podobnie przed restauracjami, przed stacjami benzynowymi, a nawet poziomowymi parkingami w centrach miast. No i sam handel: stacjonarny, w pomieszczeniach sklepowych, na straganach, na krzesełkach, stoliczkach, z samochodu, z roweru, z kocyka na ziemi, albo po prostu obnośny.

Podobnie jest z transportem. Sieć przewozów autobusowych rozwinięta wspaniale, choć stan pojazdów bardzo różny. Na przystankach pasażerowie ustawieni w kolejki! Oprócz tego pasażerów wozi się furgonetkami na stojąco, rykszami rowerowymi, albo motorowerowymi, zawsze widać taksówki. Bardzo chciałam zrobić zdjęcie takiej furgonetki z ludźmi, ale jakoś zawsze za późno się pozbierałam, a w Cancunie już tego nie było.

Ludzie pracują, mają dochody, jedzą na mieście, wieczorami siedzą w knajpkach i to nie tylko w dużych miastach, ale też w tych małych, przy drodze. Ja myślę, że to wszystko też kręci się dlatego, że Meksykanie mają bardzo niewielkie wymagania. Przeciętne domy są bardzo malutkie, a te na peryferiach często mają zawieszone koce zamiast drzwi i okien. Przed domem obowiązkowo hamak, na którym często sypia się w nocy, a na wysięgniku antena satelitarna. Mimo ogólnie dostępnych tequili, mezcalu i piwa, ja nie spotkałam tam ludzi pijanych. Może te niewielkie wymagania są też spowodowane dużym, bo aż przeszło dwunastoprocentowym analfabetyzmem? Nie wiem…



Na straganach:























Tu kupiłam miniaturowe buteleczki z mezcalem z owadem w środku :)





A byliśmy też w miejscu produkcji mezcalu










A to handel obnośny:








A tu chyba mały praktykant w handlu :)






A teraz coś z meksykańskiej, górnej półki:










I jakieś inne, dziwne rzeczy:





Stragany w Chichen Itza












I handel z kocyka:











Na prezenty kupowałam różne koraliki, bransoletki, szaliczki (bardzo kolorowe), dla dzieci koszulki z nadrukiem (zawsze im takie miejscowe przywozimy), czekoladę wg tradycyjnej receptury, miniatury tequili i mezcalu, cygara przemycane z Kuby, kapelusz ala Indiana Jones, bardzo kolorową tunikę dla córki, koszulkę na Zumbę dla młodszej synowej,różańce z miejsc pątniczych. Nigdy nie kupuję też masek, posążków, jak już to coś użytkowego. Do kącika wiszących pamiątek z podróży nabyłam niewielki, kamienny kalendarz Azteków i irchowy, malowany kalendarz Majów. Poza tym muszelki, ziarno kakaowca, pieprzu, liście migdałowca, trochę przypraw i esencje waniliową, prawdziwą :)



A teraz będzie o wodach. Wszelakich. Bo Meksyk generalnie kojarzy się terenami suchymi, a przecież z prawa i lewa otoczony jest wodami i to z dwóch oceanów. Bardzo się cieszę, że oba udało się zobaczyć, a nawet zamoczyć.

Pacyfik nie zrobił wielkiego wrażenia. Pewnie dlatego, że pogoda tego dnia nie była najlepsza i przypominał nasz Bałtyk w pochmurne lato. Ale ponoć plaże Acapulco są super. My mieliśmy okazję pospacerować nad Oceanem w okolicy Salina Cruz.










Widok z plaży







Pisząc o wodach na terenie Meksyku nie można nie wspomnieć o przepięknym miejscu, jakim jest Agua Azul na Jukatanie. Jest to park narodowy, w którym znajdują się najpiękniejsze w Meksyku wodospady. Jest ich ponad 500, od małych, 3-metrowych, po takie 30-metrowe. Jest też wiele sadzawek mieniących się niebieskawo zielono, w których nawet można się kąpać. Wzdłuż najpiękniejszych wybudowano wygodne schody i podejścia, okupowane także przez handlujących. Jak wszędzie…

















Aqua Azul oglądaliśmy zmierzając w kierunku Zatoki Meksykańskiej należącej już do Oceanu Atlantyckiego. Podziwialiśmy jej część w obrębie miasta Campeche będącego początkowo hiszpańską osadą, która około 1540 roku powstała na miejscu rybackiej wioski Majów. Szybko stała się najważniejszym portem na Półwyspie Jukatan, a także celem ataków angielskich, francuskich o holenderskich piratów. Po jednym z najazdów miasto zostało otoczone murami, które do dzisiaj stanowią niebywałą atrakcję starego miasta.




Widok z okna hotelowego w Campeche




A potem już po drugiej stronie Jukatanu: Morze Karaibskie podziwiane z Cancunu.

Na początek "wypasione" hotele, oczywiście dla turystów amerykańskich:











I ostrzeżenie, ale dla tych, co chcieliby plażować po drugiej stronie laguny :)






Cancun to właściwie dwa miasta: na lądzie stałym znajduje się centrum, gdzie nie ma plaż ani zbyt wielu hoteli oraz tzw. zona hotelera (strefa hotelowa) usytuowana na wąskiej wyspie długości 23 km, połączonej z lądem dwoma mostami.

My mieliśmy spędzić czas do końca pobytu w jednym z nielicznych hoteli w części lądowej. Hotel okazał się bardzo pięknym i wygodnym miejscem, z basenem, a nawet własnym teatrem, gdzie wieczorami dawano koncerty. Może nie było to aż tak bardzo atrakcyjne, gdy miało się pokój z oknami wychodzącymi na zadaszenie sceny, ale czego się nie robi dla mocnych wrażeń.



























Nad daszkiem z trawy było okno z naszego pokoju :)





Cancun, jakieś pięćdziesiąt lat temu, było wioską rybacką liczącą zaledwie 100 mieszkańców. W latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia rząd postanowił stworzyć tu centrum turystyczne. Od tego czasu liczba mieszkańców wzrosła do setek tysięcy, a ponad dwa miliony turystów (głównie zagranicznych) rocznie spędza tutaj mniej lub więcej czasu poświęconego na wypoczynek. Magnesem jest cudowna pogoda (zwłaszcza gdy w USA czy Europie trwa zima) oraz śnieżnobiałe plaże nad czyściutką wodą Morza Karaibskiego. Przyjazna jest także zasada korzystania ze wszystkich plaż. Obojętnie przy którym hotelu się znajdują, zawsze są ogólnie dostępne. Można więc korzystać i z tych zacisznych, spokojnych, wyposażonych jedynie w dające cień nieliczne parasole z trawy, jak i z tych oferujących pełną gamę udogodnień i atrakcji. Po prostu bajka…



Bardziej dzika część plaży








Tu widać, jak czysta jest woda











Plaża w ekskluzywnym hotelu








Tu też wielki świat :)








Lot powrotny do Londynu, a potem do kraju odbył się już bez większych problemów. Trochę mi w samolocie wiało, nie wiem, dziura jakaś, czy co...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz