Najpierw była bardzo długa
podróż, w dodatku z przygodami. Wczesnym rankiem 26 uczestników wyruszyło w
bojowych nastrojach do Pragi, gdzie zrealizowany został plan krótkiego spaceru
po Starym Mieście. Po noclegu w praskim hotelu, w poniedziałkowy poranek autokar
zawiózł wszystkich na lotnisko w Pradze. Stąd samolot linii British Airways
miał nas ponieść do Londynu. Miał… lecz po godzinie latania nad chmurami (nie
bardzo wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, gdyż przezornie wyłączono nam podgląd
nawigacji) samolot, z powodu awarii, zawrócił do Pragi.
Naprawa trwała kilka godzin i
powiem szczerze wsiadałam do tego niby naprawionego samolotu z duszą na
ramieniu. Oczywiście w międzyczasie uciekł nam wieczorny samolot do Mexico i w
Londynie powstał problem. Faktem jest, że pracownicy British Airways stawali na
głowie, aby znaleźć dla nas nowe połączenie, ale dla całej grupy nie było to
proste. Nawet powstała opcja, że połowa poleci do Paryża, a stamtąd do Meksyku,
a reszta w hotelu poczeka na poranny lot, gdy nagle jakimś cudem znalazło się
26 miejsc na lot do Madrytu liniami Iberia (widać Matka Boska z Gwadelupy nad
nami czuwała :) ). Takim sposobem
pobiliśmy chyba swoisty rekord świata będąc tego samego dnia aż w trzech
stolicach europejskich: Pradze, Londynie i Madrycie.
Z Madrytu odlecieliśmy do Mexico
przed pierwszą w nocy, również liniami Iberia. Ostateczny bilans strat:
spóźnienie 12 godzin, stracona jedna kolacja i nocleg w hotelu Ambasador w
Mexico oraz zagubione 8 sztuk bagażu. Żeby już do utraconego bagażu nie wracać
informuje, że 5 walizek dowieziono po trzech dniach, szósta odnalazła się
ostatniego dnia w Londynie, a po dwóch ślad zaginął. Trzeba dużo siły, aby się
z takim problemem uporać i muszę stwierdzić, że osoby nim dotknięte dały
wielkie świadectwo ogromnej pogody ducha i umiejętności poradzenia sobie z tą
trudną sytuacją.
Przed naszą grupą do pokonania była następująca trasa:
Przed naszą grupą do pokonania była następująca trasa:
Ponieważ w trakcie tych
wszystkich lotów udało nam się trochę podrzemać, to po zainstalowaniu się w
pokojach, odświeżeniu i zjedzeniu śniadania, ruszyliśmy w miasto.
Meksykańska metropolia jest
niesamowita i chyba nawet rodowici mieszkańcy dokładnie jej nie znają. Jest to
ogromne miasto, pełne kontrastów: od dzielnic ze wspaniałymi, nowoczesnymi
budynkami, z zabytkowym Centrum, po niemal tekturowe slumsy. Wszak obszar
metropolitarny Mexico zamieszkuje prawie 20 mln ludzi, a całe megalopolis nawet
do 25 mln. Gdzieś muszą mieszkać…
I tak nie mieliśmy szans na
zobaczenie wszystkiego, więc wizytówką Mexico stały się dla nas
Catedral Metropolitana, Zocalo (jeden z największych na świecie placów),
Templo Mayor (pozostałość głównego zespołu świątynnego Azteków) oraz
Palacio Nacional. Potem pojechaliśmy do Muzeum Antropologii przygotować się do
zwiedzania zabytków okresu prekolumbijskiego, podziwiając po drodze pomnik
Anioła Niepodległości, oraz szereg innych budowli, pomników i fontann.
Mexico, jak i zwiedzane w
następnych dniach inne miejsca, okazywały się zawsze pomieszaniem trzech
kultur: tej sprzed Kolumba, tej z okresu kolonializmu i tej po rewolucji,
zawsze z domieszką egzotycznej dla nas przyrody, wszechobecnego słońca i
zapachu meksykańskich potraw.
Budowę Catedral Metropolitana, pod
wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, rozpoczął sam Cortes w 1525
roku i trwała blisko 240 lat. Dlatego ta, ciągle największa w Ameryce Łacińskiej,
katedra łączy różne style architektoniczne.
Zocalo nie prezentowało się
nadzwyczajnie, gdyż przygotowywano właśnie jakąś wojskową wystawę i w tym celu
rozpięto szereg ogromnych, białych namiotów. Niestety zepsuły ogólny widok
totalnie (widać to na powyższym zdjęciu). Z prawej strony katedry prezentuje
się dobudowana już w 18 wieku Kaplica Najświętszego Sakramentu.
Z kolei Palacio Nacional powstało
na miejscu pałacu azteckiego władcy Montezumy. Początek budowy sięga również 16
wieku. Obecnie budynek jest siedzibą prezydenta Meksyku i jego sztabu, a
szczególną atrakcją są wspaniałe murale namalowane przez Diego Riverę w latach
1929-1935. Inspiracją do malowania były dla Rivery wydarzenia rewolucji z 1910
roku. Kto widział film „Frida” z Salmą Hayek w roli słynnej Fridy Kahlo,
doskonale wie o co chodzi.
Murale zdobiące prawie całe
piętro pałacu, ilustrujące niemal całą historię Meksyku.
Templo Mayor to przypadkowo
odkryte pozostałości po świątyni Azteków, która znajdowała się w centralnej
części azteckiego Tenochtitlanu, który zniszczyli Hiszpanie.
Pozostałości azteckiej świątyni
Symbol Meksyku
Teatr Muzyczny
Anioł Niepodległości
Pomnik Montezumy
I jeszcze zdjęcia z wnętrza
katedry:
Ołtarz główny
W Meksyku również zakorzeniła się
tradycja zapinania kłódek na znak trwałości małżeństwa. Oni to robią w katedrze
:)
Spragnieni widoku egzotycznej
roślinności wypatrywaliśmy z pożądaniem każdego kwitnącego drzewa, agawy,
kaktusa czy jakiejkolwiek innej roślinki, znanej do tej pory tylko z doniczki.
Kwitnąca tzw. korona cierniowa
Dedykacje na agawie :)
Muzeum Antropologii to
niesamowite miejsce, złożone ze wspaniale wyposażonych galerii, prezentujących
kolejne okresy w prekolumbijskiej historii Meksyku.
Ten posążek był pewnie inspiracją
do charakteryzacji dowódcy pościgu za wojownikiem o imieniu Łapa Jaguara z
filmu Apocalypto (nota bene wyemitowanego przez Polsat w poniedziałek po naszym
powrocie :) )
W pobliżu muzeum mieliśmy też
okazję zobaczyć pokaz pochodzący z okolic Veracruz. Był to rytualny obrzęd
,,voladores”, gdzie pięciu mężczyzn w tradycyjnych strojach, wspina się na
szczyt bardzo wysokiego słupa. Czterech z nich siada na rogach małej
kwadratowej drewnianej ramy, układa liny i obraca ramą, owijając liny wokół słupa.
Piąty, stojąc na maleńkiej platformie nad nimi, tańczy, uderza w bęben i gra na
piszczałce. Kiedy nagle przestaje, czterej ,,voladores rzucają się do tyłu
głowami w dół z rozpostartymi rękami. W miarę jak liny się rozwijają, wirują
wokół słupa i opuszczają wolno na ziemię. Ta starożytna ceremonia, pełna jest
symbolicznych znaczeń. Mężczyźni symbolizują papugi, wołające o deszcz na
cztery świata strony, by zapewnić urodzaj. Przeżycie było niesamowite!
Tego dnia wieczorem mieliśmy
jeszcze okazję spędzić wraz z mężem miły czas w towarzystwie córki naszych
znajomych, chorzowianki, która od kilku lat mieszka w Meksyku, a od prawie roku
jest szczęśliwą małżonką uroczego Meksykanina :) Zaprosili nas do kultowego
baru La Opera, gdzie konno wjechał Pancho Villa, przywódca rewolucji na północy
Meksyku. Podobno strzelał w sufit, czego dowodem jest pozostawiona do dzisiaj
dziura. Wystrój La Opery kojarzył mi się z knajpami, w których bywał Rett Butler
:)
Bar La Opera
Kolejny dzień naszej podróży też
spędziliśmy na obszarze metropolii, odwiedzając słynne Sanktuarium Matki
Boskiej z Gwadelupy. Dzień był szczególny, bo Środa Popielcowa, co nadawało
naszemu pobytowi dodatkowego znaczenia. Sanktuarium określane jest jako największe
na świecie, a objawienie, które uświęciło to miejsce jest ponoć najstarsze ze
wszystkich. Rocznie sanktuarium odwiedzane jest przez ok. 12 mln pielgrzymów,
gdzie dla porównania do Lourdes przybywa 6 mln, a do Częstochowy 4 mln. Tak
mówią statystyki.
Prawdopodobne miejsce objawienia
Matka Boża z Guadalupe to
określenie Marii z Nazaretu, która objawiła się Aztekowi św. Juanowi Diego
Cuauhtlatoatzinowi na wzgórzu Tepeyac, leżącego obecnie w granicach miasta
Meksyk. Jak głoszą przekazy, w ostatnim dniu objawień, 12 grudnia 1531 roku
dojść miało do powstania obrazu Matki Bożej z Guadalupe.
Wizerunek Marii wykonany jest na
płótnie z agawy o wymiarach 195 × 105 cm. Przedstawia Maryję w postawie
stojącej. Ubrana jest w tunikę koloru różowego, spiętą pod szyją broszką,
przepasana szarfą w talii i przyozdobiona kwiatami. Okryta jest ponadto
płaszczem w kolorze błękitnym, ozdobionym gwiazdami. Cera twarzy Maryi jest
koloru ciemnego, stąd od hiszpańskiego słowa moreno została nazwana Morenitą z
Tepeyac.
Cały teren sanktuarium robi
ogromne wrażenie. Stara bazylika została wzniesiona na początku XVII wieku.
Obecnie, ze względu na niestabilność podłoża, jest dość mocno odchylona od
pionu.
Została zastąpiona nową
świątynią, zbudowaną na planie koła, mogącą pomieścić nawet do 10000 wiernych.
Cudowny obraz widoczny jest z każdego miejsca w bazylice, a dodatkowo jest
możliwość przemieszczania się pod obrazem na specjalnie zbudowanych pasach
transportowych, które ze świątyni nie są widocznie. Jest to bardzo dobre
rozwiązanie w czasie dużego napływu pielgrzymów.
Poza starą i nową bazyliką na
terenie pełnego wspaniałej roślinności obszaru, znajduje się kilka innych
kościołów oraz szereg rzeźb czy przepięknych ujęć wodnych. Tu było już bardzo
zielono i kolorowo od kwiatów, w przeciwieństwie do centrum miasta, gdzie stan
roślinności określiłabym na taki wczesnowiosenny.
Skoro więc o roślinności mowa,
myślę, że czas poświęcić jej więcej uwagi. Podróżując aż na kraniec Jukatanu
mieliśmy okazję obserwować, jak w miarę zmian wysokości nad poziomem morza i
samego klimatu, pojawiały się coraz inne gatunki roślin. W stolicy położonej na
wysokości ok. 2000 m, drzewa były praktycznie gołe, trawniki wysuszone i tylko
te gatunki wiecznie zielone, często kwitnące, ubarwiały miasto. Trasa naszej
podróży biegła początkowo na południe, w kierunku Pacyfiku i tam dominowały
agawy, opuncje i wysokie kaktusy. Kiedy z kolei przemieszczaliśmy się w
kierunku Zatoki Meksykańskiej roślinność zmieniła się w tropikalną, a już
najpiękniej było w dżungli otaczającej starożytne miasto Palenque. Podobnie
wyglądało to w Cancun nad Morzem Karaibskim.
Banany
Meksyk sam w sobie, jako miejsce do życia, nie jest atrakcyjny. Każde miasto otoczone jest pierścieniem dzikiej zabudowy, nie wiadomo czy niedokończonej, czy już zdewastowanej. Do tego na obrzeżach, tuż przy drogach, walają się dosłownie tony śmieci. Tu widać najwyraźniej, jakim przekleństwem dla świata są foliowe torby na zakupy. Zabytkowe centra są jako tako zadbane, ale już te nowsze części, handlowe, utrzymane w stylu totalnie bałaganiarskim. Wyglądają często jak jedna wielka budowlana samowolka.
Jednak Meksyk jakkolwiek by nie
wyglądał i tak będzie turystyczną mekką ze względu na tzw. prekolumbijskie
pozostałości. To są żelazne punkty programu przyjazdu do Meksyku, obojętnie w
jakim celu. Nawet jeżeli ktoś wybierze się tylko po słońce i pławienie się w
czyściutkiej wodzie Morza Karaibskiego na plaży w Cancunie, to bombardowany
ofertami miejscowych biur podróży wybierze się na jeden dzień chociaż do
ChichenItza, starożytnego miasta Majów.
My zwiedziliśmy w sumie sześć
takich miast. Troszkę w pomieszanej kolejności, gdyż ze względów praktycznych
zaczęliśmy od Teotihuacanu, położonego w niewielkiej odległości od Mexico,
miasta Azteków, które ci założyli po 650 r. n.e. na pozostałościach
wcześniejszej kultury wywodzącej się jeszcze sprzed naszej ery. Aztekowie
uważali poprzednich mieszkańców za mitycznych gigantów.
Dopiero później zawitaliśmy do
Monte Alban, umiejscowionego w Centralnym Meksyku, miasta Zapoteków, którego
długą historię rozpoczyna kultura Olmeków (500 lat p.n.e.) zaś kończy kultura
Misteków, którzy zamienili je we wspaniałą nekropolię. Niedaleko Monte Alban
zwiedziliśmy także niewielkie wykopalisko w Mitli, która również była ośrodkiem
należącym do Zapoteków.
A potem już Jukatan i kultura
Majów: w Palenque, Uxmal i wspomnianym wcześniej ChichenItza.
A w ogóle wszystkie te wymienione
plemiona przybyły do Ameryki Środkowej z Azji, poprzez dzisiejszą Alaskę i
Kanadę.
Wrażenia, jakie towarzyszą
zwiedzaniu starożytnych miast są różne. Powiem szczerze, że bardzo
przeszkadzali mi natrętni handlarze, których niestety wszędzie była masa.
Najspokojniej było w azteckim Teotihuacanie, gdzie targowisko zostało
wyprowadzone poza obręb wykopaliska. Najpiękniejszą lokalizacje ma Palenque, ze
względu na dżunglę, natomiast najlepiej zachowane zdobienia świątyń można
zobaczyć w Uxmal. Tam też spotkaliśmy sporo wygrzewających się w słońcu
legwanów (chyba). Ostatnie zwiedzane przez nas, ChichenItza, było tak pełne
turystów, głównie amerykańskich i rosyjskich, że momentami trzeba było
przepychać się przez tłumy.
Jeżeli chodzi o wykopaliska, to
zawsze ogromne wrażenie sprawiały piramidy, na których szczytach spełniane były
te legendarne już, krwawe ofiary, a głowy czy wyrywane serca toczyły się po
schodach. Masakra…
Poza tym zwiedza się w różnym
stopniu zachowane pałace władców i obowiązkowo boiska do rytualnej gry w piłkę.
Piramida Słońca w Teotihuacanie,
jedyna na którą weszłam na samą górę :)
Monte Alban - miasto Zapoteków
Monte Alban - miasto Zapoteków
Przez kilka wieków te pokazane wcześniej starożytności zasypane były ziemią, porośnięte dżunglą. Wiele tego typu budowli Hiszpanie zaraz po skolonizowaniu Ameryki Środkowej zrównali z ziemią i w imię szerzenia religii chrześcijańskiej zabudowywali po europejsku, zawsze na pierwszym miejscu stawiając kościoły. Trzeba przyznać, że miasta rozrastające się w okresie kolonialnym, w szybkim tempie, były bardzo mądrze zaprojektowane. Wprowadzano wygodny układ ulic, w miarę szerokich, przecinających się pod kątem prostym. Każde miasto posiada plac centralny, zawsze pełen zgiełku, tętniący życiem, ale również pięknie ozdobiony roślinnością. Na środku często znajduje się rotunda, gdzie na zadaszonej platformie wieczorami, w weekendy gra jakaś orkiestra. W ogóle Meksykanie uwielbiają muzykę. Z każdego sklepu dochodzą dźwięki czy to regionalnych utworów czy też z gatunku pop. Miałam wrażenie, że nawet za głośno, że personel tam pracujący może być totalnie tym hałasem ogłuszony.
Trochę ujęć z zabytkowych centrów
miast powstałych w okresie kolonialnym:
Również San Christobal
Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć autentyczne narzędzia do znakowania zwierząt. Brrr...
Palenque
Palenque - hotelowy basen
I jeszczcze Izamal:
Tradycyjnie konie dorożkarskie w Izamal mają kapelusze na łbach :)
Ale wracając do kolonizatorów. Przychodziła mi taka myśl do głowy, jak ewoluowałaby ta cywilizacja, gdyby jej brutalnie nie zeuropeizowano? Znawcy twierdzą, że stosunkowo łatwo było przekonać rdzenną ludność ówczesnego Meksyku do przyjęcia nowej wiary. Obrzędy religijne Majów czy Azteków opierały się zasadniczo na krwawych ofiarach. W proponowanej wierze też pojawia się męczennik, który oddaje swoje życie w ofierze za wszystkich. Dali się przekonać, że teraz już nikt nie musi być składany w ofierze, bo wystarczy, że raz zrobił to Chrystus.
Tradycyjnie konie dorożkarskie w Izamal mają kapelusze na łbach :)
Ale wracając do kolonizatorów. Przychodziła mi taka myśl do głowy, jak ewoluowałaby ta cywilizacja, gdyby jej brutalnie nie zeuropeizowano? Znawcy twierdzą, że stosunkowo łatwo było przekonać rdzenną ludność ówczesnego Meksyku do przyjęcia nowej wiary. Obrzędy religijne Majów czy Azteków opierały się zasadniczo na krwawych ofiarach. W proponowanej wierze też pojawia się męczennik, który oddaje swoje życie w ofierze za wszystkich. Dali się przekonać, że teraz już nikt nie musi być składany w ofierze, bo wystarczy, że raz zrobił to Chrystus.
Niemniej obrzędowość religii
chrześcijańskiej w Meksyku jest mocno zdeterminowana poprzednimi wierzeniami.
Wciąż funkcjonują świątynie, niby katolickie (świadczą o tym umieszczane tam
postacie świętych), gdzie obrzędy niewiele mają wspólnego z mszą świętą na
przykład.
Takim miejscem jest świątynia w
San Juan Chamula w stanie Chiapas (bardzo specyficznym zresztą). Do tej
indiańskiej wioski przyjechaliśmy pod wieczór, przy bardzo brzydkiej,
deszczowej pogodzie. Skuleni i zmarznięci pokonaliśmy błotnistą drogę do
świątyni (autobusem nie dało się podjechać). Kiedy weszliśmy do środka zaparło
nam dech. Niby wielka prostota, pod ścianami szereg ołtarzy z posągami
świętych, ale wszystko rozświetlone setkami świec, a podłoga wysypana kobiercem
z igieł sosnowych. W środku, przy poszczególnych ołtarzach świętych, siedzą na
kolanach całe rodziny zawodząc głośne modlitwy. Często mają przed sobą składane
w ofierze napoje (nawet alkohol), żywność , kwiaty i obowiązkowo znicze lub
świece, które najczęściej stawiają bezpośrednio na odmiecionej z igieł
podłodze. Pod żadnym pozorem nie wolno tam robić zdjęć! Nie odważyłam się, ale
ktoś widać złamał ten zakaz, bo znalazłam w Internecie i pozwoliłam sobie
„pożyczyć”. Wprawdzie można było przed świątynią kupić widokówki, ale nie
oddawały już tej atmosfery.
W drodze mijaliśmy jeszcze inne takie dziwne świątynie, gdzie nawet krzyża nie było, a tylko gwiazdy czy inne symbole.
Tu muszę też wspomnieć o miejscowości Izamal (na Jukatanie),do której pielgrzymował w 1993 roku Jan Paweł II.
Z tej okazji w mieście wszystko
pomalowano na żółto i tak to wygląda do dziś. W Izamal, jak w wielu innych
miejscach, zburzono świątynię Majów, a na jej masywnym fundamencie
franciszkanie wybudowali Konwent pod wezwaniem św. Antoniego z Padwy. Znaczenie
kościoła wzrosło, gdy biskup Diego de Landa umieścił tu przywiezioną z
Gwatemali figurę Virgen de la Immaculada. Szybko zaczęto przypisywać jej
cudowną moc. Od 1970 roku Pani z Izamal została ogłoszona patronką Jukatanu.
Rok 1993 był Międzynarodowym Rokiem Ludności Tubylczej i kiedy Jan Paweł II przybył do Izamal, wówczas zapewnił Majów o poparciu kościoła katolickiego. W ogóle Meksykanie bardzo ciepło mówią o Janie Pawle. Na wieść, że my Polonia, zaraz wspominali papieża i o dziwo, Grzegorza Latę, który grał jakiś czas w lidze meksykańskiej.
Typowe dla kościołów meksykańskich jest przebieranie figur w okrycia z tkanin. Teraz, w Wielkim Poście, prawie przy każdym ołtarzu znajduje się figura Chrystusa w czerwonym płaszczu, często z koroną cierniową lub metalową. Figura Marii w Izamal również ma przepiękne białe szaty, zdobione złoceniami.
Podobnie ubrane są figury Marii w kaplicach różańcowych w katedrze w Puebli i w Oaxaca.
W ołtarzach świętych zobaczyć można także wota z kolorowych wstążek. Zupełnie to wszystko dla nas nietypowe.
Meksyk jest bardzo religijny. Gdy byliśmy w Sanktuarium Matki Boskiej z Gwadelupy na nabożeństwie w Środę Popielcową, widziało się całe tłumy miejscowej ludności (np. dzieci i młodzież w mundurkach szkolnych przyprowadzone przez nauczycieli) przystępujące do obrzędu posypania popiołem.
Kościoły są otwarte od rana do późnego wieczora i zawsze jest tam sporo ludzi modlących się, czasem nawet głośno.
Ołtarze i ich okolice dekorowane
są okazałymi kompozycjami ze świeżych kwiatów, które gotowe można na bieżąco
kupować w miejscowych kwiaciarniach czy na targowiskach.
Najwyższy czas poświęcić trochę miejsca meksykańskiej kuchni. Ta też, jak cały Meksyk, nie jest jednoznaczna. To, co jada przeciętny Meksykanin, jest wypadkową wpływów tubylczych, hiszpańskich, a obecnie także amerykańskich, gdyż wszelkie fast foody mają się tu bardzo dobrze. Surowce używane w kuchni to przede wszystkim różnorodne, miejscowe owoce i warzywa, kukurydza i jej pochodne, jajka oraz mięso, z czego głównie sprowadzone przez kolonizatorów kurczaki. A do tego wszystkiego przyprawy: od chilli począwszy, a na epazote kończąc. W Meksyku spotyka się nietypowe dla nas łączenie smaków: a to sos czekoladowy do kurczaka, a to ostry ser, podobny do parmezanu, pokruszony na słodkim deserze, a to limonka do piwa.
Bardzo zaciekawiły mnie zupy. Czasem były gęste, wręcz zawiesiste, z dodatkiem soczewicy, czy fasoli. Bywały też w postaci aksamitnego kremu. Ale najbardziej smakowały mi te czyste, pachnące aromatycznie buliony z pokrojonymi warzywami (koniecznie też avokado czy kaktusy), mięskiem, doprawione już przy stole sokiem z limonki. Do wszystkiego podawano tortillę (cienkie, płaskie naleśniki z mąki pszennej lub kukurydzianej.
Danie główne składało się zwykle z mięsa drobno pokrojonego (w różnych, nawet smacznych sosach), do tego lekko zblanszowane warzywa (dla mnie zbyt twarde) i najczęściej ryż (ziemniaki stanowiły dodatek, jako warzywo). I koniecznie puree z czarnej fasoli, która mi już trzeciego dnia obrzydła.
W ogóle dania same w sobie często były jak na mój gust mdłe. Dopiero dodatek podawanych osobno sosów (najczęściej guacamole na bazie avocado lub salsa) nadawał smak. Trzeba było jednak bardzo uważać, aby nie przesadzić z ostrością. Bardzo dobre były również warzywa duszone, wszelkie owoce morza w postaci grillowanej lub w sałatkach oraz ryby smażone tradycyjnie lub przyrządzane w kawałkach, w sosie.
Bufet z sałatkami
Na śniadania najczęściej była jajecznica, chyba zawsze z dodatkiem szynki. Bywały też zapiekane ziemniaki, banany w cieście i grube, lekko słodkie placuszki, które zwykle smarowałam dżemem.
Ale przede wszystkim nieograniczona ilość pokrojonych w długie słupki owoców: mango, melon, arbuz, maracuja. Do picia soki lub napoje na ich bazie, kawa, najczęściej czarna. Co do herbaty, to tragedia! Przynosili do stolika zestaw herbat ekspresowych, gdzie jakimś cudem niemal każda okazywała się rumiankiem. Woda do zaparzenia gotowała się chyba z 10 minut wcześniej, co uniemożliwiało zaparzenie. Niektórzy dodawali sobie limonki, co budziło ogólne zdziwienie wśród kelnerów.
Na deser podawano serniki lub
coś, co przypominało krem brulee krojony w porcje albo po prostu owoce polane
sosem, najczęściej waniliowym.
Jeżeli ktoś zgłodniał w ciągu dnia, to najlepiej było poratować się tacos lub empandas, nawet prosto od sprzedawcy na ulicy.
Tacos pieczone na takiej jakby rozgrzanej beczce. Bardzo popularny w Meksyku sposób.
Te zdjęcia z bufetami pochodzą z lunchu, który jedliśmy w restauracji niedaleko stolicy. Wszystko było bardzo elegancko podane, nie było obaw, że się czymś zatrujemy :) Był też program artystyczny!
Natomiast "z ulicy", konkretnie na terenie Aqua Azul (będę o tym miejscu pisać), to raz kupiliśmy empandas, czyli pieczone w oleju pierożki. Wypadło po 3 sztuki i jakoś nam nie zaszkodziły. Nie odważyłam się nigdy kupić pokrojonych owoców, bo nie miałam pewności w jakich warunkach je przygotowano i jak długo już leżą.
Pamiętam incydent z manufaktury
czekolady. Mieliśmy zobaczyć proces produkcji i zaraz przy wejściu
poczęstowałam się ziarnem kakaowym. Kiedy już miałam połknąć pogryzione ziarno,
nasz przewodnik Ignacio powiedział, żeby ziarna nie jeść z uwagi na bakterie.
Nie wiedziałam co zrobić, bo akurat nie miałam przy sobie chusteczek, ani kosza
na śmieci nie było. W końcu to połknęłam i potem cały dzień czekałam na objawy.
Psychicznie czułam się źle :(
Zanim zajrzałam do statystyk,
wysnułam wniosek, że chyba najwięcej Meksykan zajmuje się handlem. I wygląda na
to, że mam rację, bo 22% zajmuje się rolnictwem, 26% zatrudnia przemysł,
bezrobotnych jest 2,7% (!), to reszta musi pracować w usługach, w tym w handlu.
Podane procenty dotyczą oczywiście ludności zawodowo czynnej.
Z rozmowy z naszą rodaczką w
Mexico dowiedziałam się coś niecoś na temat obecnego trendu gospodarczego
Meksyku. I jest moim zdaniem co podziwiać. Wykorzystanie naturalnych źródeł
energii (elektrownie wiatrowe), rozbudowa sieci dróg, postawienie na turystykę,
pozostawienie obrotu paliwami w rękach państwa, a przede wszystkim tworzenie
miejsc pracy – to działania godne powielenia. Meksyk ma szansę w dość bliskim
czasie wejść do pierwszej dziesiątki gospodarczych potęg światowych. Miejsca
pracy tworzone są dosłownie wszędzie. Przechodzimy przykładowo obok apteki,
których w Meksyku jest tak dużo jak u nas, za ladą czeka 2-3 sprzedawców, a
przed sklepem stoją ubrane w białe fartuchy też czasem 3-4, najczęściej młode
osoby, które zapraszają na zakupy. Przed innymi sklepami to samo, tylko już bez
fartuchów. Podobnie przed restauracjami, przed stacjami benzynowymi, a nawet
poziomowymi parkingami w centrach miast. No i sam handel: stacjonarny, w
pomieszczeniach sklepowych, na straganach, na krzesełkach, stoliczkach, z
samochodu, z roweru, z kocyka na ziemi, albo po prostu obnośny.
Podobnie jest z transportem. Sieć
przewozów autobusowych rozwinięta wspaniale, choć stan pojazdów bardzo różny.
Na przystankach pasażerowie ustawieni w kolejki! Oprócz tego pasażerów wozi się
furgonetkami na stojąco, rykszami rowerowymi, albo motorowerowymi, zawsze widać
taksówki. Bardzo chciałam zrobić zdjęcie takiej furgonetki z ludźmi, ale jakoś
zawsze za późno się pozbierałam, a w Cancunie już tego nie było.
Ludzie pracują, mają dochody,
jedzą na mieście, wieczorami siedzą w knajpkach i to nie tylko w dużych
miastach, ale też w tych małych, przy drodze. Ja myślę, że to wszystko też
kręci się dlatego, że Meksykanie mają bardzo niewielkie wymagania. Przeciętne
domy są bardzo malutkie, a te na peryferiach często mają zawieszone koce zamiast
drzwi i okien. Przed domem obowiązkowo hamak, na którym często sypia się w
nocy, a na wysięgniku antena satelitarna. Mimo ogólnie dostępnych tequili,
mezcalu i piwa, ja nie spotkałam tam ludzi pijanych. Może te niewielkie
wymagania są też spowodowane dużym, bo aż przeszło dwunastoprocentowym
analfabetyzmem? Nie wiem…
Tu kupiłam miniaturowe buteleczki z mezcalem z owadem w środku :)
A byliśmy też w miejscu produkcji mezcalu
Na prezenty kupowałam różne koraliki, bransoletki, szaliczki (bardzo kolorowe), dla dzieci koszulki z nadrukiem (zawsze im takie miejscowe przywozimy), czekoladę wg tradycyjnej receptury, miniatury tequili i mezcalu, cygara przemycane z Kuby, kapelusz ala Indiana Jones, bardzo kolorową tunikę dla córki, koszulkę na Zumbę dla młodszej synowej,różańce z miejsc pątniczych. Nigdy nie kupuję też masek, posążków, jak już to coś użytkowego. Do kącika wiszących pamiątek z podróży nabyłam niewielki, kamienny kalendarz Azteków i irchowy, malowany kalendarz Majów. Poza tym muszelki, ziarno kakaowca, pieprzu, liście migdałowca, trochę przypraw i esencje waniliową, prawdziwą :)
A teraz będzie o wodach.
Wszelakich. Bo Meksyk generalnie kojarzy się terenami suchymi, a przecież z
prawa i lewa otoczony jest wodami i to z dwóch oceanów. Bardzo się cieszę, że
oba udało się zobaczyć, a nawet zamoczyć.
Pacyfik nie zrobił wielkiego
wrażenia. Pewnie dlatego, że pogoda tego dnia nie była najlepsza i przypominał
nasz Bałtyk w pochmurne lato. Ale ponoć plaże Acapulco są super. My mieliśmy
okazję pospacerować nad Oceanem w okolicy Salina Cruz.
Pisząc o wodach na terenie Meksyku nie można nie wspomnieć o przepięknym miejscu, jakim jest Agua Azul na Jukatanie. Jest to park narodowy, w którym znajdują się najpiękniejsze w Meksyku wodospady. Jest ich ponad 500, od małych, 3-metrowych, po takie 30-metrowe. Jest też wiele sadzawek mieniących się niebieskawo zielono, w których nawet można się kąpać. Wzdłuż najpiękniejszych wybudowano wygodne schody i podejścia, okupowane także przez handlujących. Jak wszędzie…
Aqua Azul oglądaliśmy zmierzając w kierunku Zatoki Meksykańskiej należącej już do Oceanu Atlantyckiego. Podziwialiśmy jej część w obrębie miasta Campeche będącego początkowo hiszpańską osadą, która około 1540 roku powstała na miejscu rybackiej wioski Majów. Szybko stała się najważniejszym portem na Półwyspie Jukatan, a także celem ataków angielskich, francuskich o holenderskich piratów. Po jednym z najazdów miasto zostało otoczone murami, które do dzisiaj stanowią niebywałą atrakcję starego miasta.
A potem już po drugiej stronie Jukatanu: Morze Karaibskie podziwiane z Cancunu.
Cancun to właściwie dwa miasta: na lądzie stałym znajduje się centrum, gdzie nie ma plaż ani zbyt wielu hoteli oraz tzw. zona hotelera (strefa hotelowa) usytuowana na wąskiej wyspie długości 23 km, połączonej z lądem dwoma mostami.
My mieliśmy spędzić czas do końca
pobytu w jednym z nielicznych hoteli w części lądowej. Hotel okazał się bardzo
pięknym i wygodnym miejscem, z basenem, a nawet własnym teatrem, gdzie
wieczorami dawano koncerty. Może nie było to aż tak bardzo atrakcyjne, gdy
miało się pokój z oknami wychodzącymi na zadaszenie sceny, ale czego się nie
robi dla mocnych wrażeń.
Cancun, jakieś pięćdziesiąt lat temu, było wioską rybacką liczącą zaledwie 100 mieszkańców. W latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia rząd postanowił stworzyć tu centrum turystyczne. Od tego czasu liczba mieszkańców wzrosła do setek tysięcy, a ponad dwa miliony turystów (głównie zagranicznych) rocznie spędza tutaj mniej lub więcej czasu poświęconego na wypoczynek. Magnesem jest cudowna pogoda (zwłaszcza gdy w USA czy Europie trwa zima) oraz śnieżnobiałe plaże nad czyściutką wodą Morza Karaibskiego. Przyjazna jest także zasada korzystania ze wszystkich plaż. Obojętnie przy którym hotelu się znajdują, zawsze są ogólnie dostępne. Można więc korzystać i z tych zacisznych, spokojnych, wyposażonych jedynie w dające cień nieliczne parasole z trawy, jak i z tych oferujących pełną gamę udogodnień i atrakcji. Po prostu bajka…
Lot powrotny do Londynu, a potem do kraju odbył się już bez większych problemów. Trochę mi w samolocie wiało, nie wiem, dziura jakaś, czy co...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz