środa, 11 października 2023

If It's Tuesday, This Must Be Belgium

 

Nie byłam jeszcze nigdy w Holandii i Belgii, a oboje z mężem do tej pory nie zajrzeliśmy do Luksemburga. Wykorzystując więc piękną wrześniową pogodę decydujemy się na kolejną imprezę z Biura Podróży Rainbow, które proponuje trasę autokarową o nazwie Beneluks – Małe potęgi Europy. Wybieramy wariant Comfort, aby uniknąć nocnych przejazdów, ale… No właśnie, chcę ostrzec chętnych do korzystania z takiego wariantu, gdyż ten  komfort nie oznacza, że nie będziecie podróżować w nocy, bo trzeba jakoś dotrzeć do punktu startowego. Tym miejscem  w naszym przypadku był Poznań, czyli wyjazd z Katowic miał nastąpić około drugiej w nocy. W piątek 8 września pojechaliśmy więc pociągiem Intercity do Poznania, pochodziliśmy po mieście, wyspaliśmy się w bardzo wygodnym hotelu Topaz, a po bardzo dobrym śniadaniu, o normalnej porze wyruszyliśmy w podróż do Holandii.

Nieco drożej, ale teraz już na pewno komfortowo. Przeszło czterdziestoosobowej grupie towarzyszyła polska pilotka, a wiozło nas na zmianę dwóch kierowców.

Szczęśliwie około dwudziestej drugiej mamy już bardzo ładny pokój w Novotelu na obrzeżach Amsterdamu. 

Porównując standard hoteli na poprzednich objazdówkach, ten nas bardzo pozytywnie zaskoczył. Zresztą proszę popatrzeć:




Jesteśmy grupą bardzo dobrze zorganizowaną i punktualną, więc jako pierwsi meldujemy się w gospodarstwie produkującym tradycyjne holenderskie sery oraz drewniaki. 


Jest to prężnie działająca manufaktura i bardzo popularna, gdyż szybko ustawiła się do niej kolejka autokarów z turystami.

Sympatyczny właściciel przedstawił nam bardzo obrazowo proces wytwarzania serów. 


Mieliśmy później możliwość ich spróbowania i zakupu. Mogliśmy także prześledzić proces wytwarzania ludowych holenderskich drewniaków, zwanych klompen. 




Rodzina wytwarza przeróżne wersje tego produktu. 


Oczywiście głównie są to buty, ale są też skarbonki, pojemniki i inne cuda w tym kształcie. Sery, klompy, miody i inne pamiątki można było nabyć w firmowym sklepie. 



I tak pierwsze pamiątki z podróży już były.

Nasz autokar zawiózł nas jak najbliżej centrum Amsterdamu, gdzie spacerem udaliśmy się na najważniejszy w mieście Plac Dam, z Pałacem Królewskim. 





Szliśmy pasażem wzdłuż kanału przez senne po gorączce sobotniej nocy miasto i niestety to, czego nie dało się nie zauważyć, to sterty śmieci. Najlepiej było patrzeć w górę i podziwiać architekturę Amsterdamu, która jest faktycznie niesamowita!








Oczywiście wszędzie rowery, jeżdżące i zaparkowane. No ale to żadna niespodzianka.





Architekturę Amsterdamu mieliśmy także okazję podziwiać z pokładu statku rzecznego, którym przez godzinę pływaliśmy po kanałach. Tę atrakcję polecam każdemu, kto będzie w Amsterdamie.





Mam wielki problem, które zdjęcia wybrać do prezentacji.












 

Ciekawe, czy to rodzina tych z piekarni Stach z Piekar Śląskich :)

 


Z kolejną atrakcją napięcie rośnie, gdyż udajemy się do jednej z wielu amsterdamskich szlifierni diamentów mijając po drodze Targ kwiatowy. 




Otrzymujemy sporą dawkę wiedzy na temat tych drogocennych kamieni, uczymy się odróżniać brylanty, a nawet wyceniać je. 




I tutaj jest możliwość dokonania zakupów w promocyjnych cenach.



No i emocje sięgają zenitu, gdyż nadchodzi moment przekroczenia progów Rijksmuseum, moim zdaniem najważniejszego miejsca w Amsterdamie.

Centralne miejsce, gdzie znajdują się obrazy Rembrandta i Vermeera zwiedzamy z miejscową przewodniczką.

Najważniejszy to oczywiście "Straż nocna"


 

No i oczywiście Vermeer "Mleczarka"

 

 

"List miłosny"

 


"Kobieta w błękicie"


"Mała uliczka"

 


I jeszcze Rembrandt, jeden z wielu wykonanych przez niego portretów mieszczan


 

oraz słynny "Izaak i Rebeka"

 

Inne dostępne sale wypełnione po brzegi eksponatami oglądaliśmy indywidualnie. Łatwo się domyśleć, że dało się to zrobić bardzo pobieżnie, bo żeby zobaczyć wszystko trzeba chyba przebywać tu ze trzy dni.

Kilka przykładów malarstwa siedemnasto i osiemnastowiecznego



Portret młodego Rembrandta autorstwa Jana Lievensa


A to już "Portret kobiety" samego Rembrandta

 

Kornelis Kruseman

 Portret rodziny pędzla van den Tempela

I znowu mam problem, co dla zachęty wstawić do prezentacji.

Może coś średniowiecznego w takim razie :)

Lucas van Leyden


Lambert Sustris "Venus"  

 

Kalwaria



 

Ogromne wrażenie sprawiały kolekcje mebli




nawet tych do zabawy





oraz biblioteka


Późnym popołudniem zaglądamy w jeszcze jedno kultowe miejsce w Amsterdamie, czyli do dzielnicy Czerwonych Latarni. Mimo wszystko nieczynny już kościół Qude Kerk w jej centrum mnie szokuje. 



Ze względu na stosunkowo wczesną porę, dzielnica była jeszcze spokojna, wręcz senna.




Kolejnego dnia przemieszczamy się na południe Holandii. Na pierwszy ogień wspaniała atrakcja, czyli przejazd do Kinderdijk, gdzie popłyniemy kanałami podziwiając 19 zabytkowych wiatraków. 










Jest to jedno z większych skupisk tych, przede wszystkim kojarzonych z Holandią, urządzeń. Najważniejszym zadaniem holenderskich wiatraków było pompowanie wody z wydartych morzu skrawków lądu. Ale ziarno na mąkę też mielą.


Wiatraki wciąż działają, mieszka się nie tylko w ich wnętrzach, lecz także w wybudowanych przy nich domkach. Jeden z wiatraków można dokładnie obejrzeć.










Warto przypomnieć skąd wzięła się nazwa Kinderdijk (Dziecko Grobli). Otóż w 1421 roku Holandię nawiedziła straszna powódź. Wszystko było pod wodą, ludzie ratowali się wszelkimi sposobami. Ktoś zauważył płynącą kołyskę, a na niej kota przeskakującego to na jedną to na drugą jej stronę. Okazało się, że w środku znajduje się niemowlę, które kot w ten sposób ratuje przed zalaniem. Obecnie na jednym z kanałów znajduje się pomnik bohaterskiego kota wraz z kołyską. 


Poprzedniego dnia podziwialiśmy dzieła Vermeera w Rijksmuseum, a dzisiaj odwiedzamy jego rodzinne miasto Delft. I znowu zachwyca architektura holenderskich domów kupieckich, Ratusza, malownicze kanały i obiekty sakralne. 











Najważniejszy to gotycki kościół, tzw. Nieuwe Kerk.




Jest też oczywiście dom Vermeera.

Gołym okiem widać, że za dużo czasu na zwiedzanie Holandii nie mamy. Jest jednak bardzo dobre wyjście z tej sytuacji, a więc odwiedzenie Madurodam, czyli Holandii w miniaturze.

Wita nas rzeźba chłopca zatykającego dziurę w grobli i tym sposobem ratującego Holandię przed powodzią. 

Moje pokolenie pamięta tę opowieść z czytanki dla szkoły podstawowej, a mało kto wie, że nie ma ona nic wspólnego z historią Holandii. Autorką opowiadania jest mieszkająca w Ameryce Mary Mapes Dodge, która stworzyła tę fikcyjną historię w 1865 roku. 

Było ona, i jest nadal, tak popularna, że turyści przyjeżdżający do Holandii  pytają o bohaterskiego Hansa Brinkera i szukają miejsca, gdzie historia się wydarzyła. No a czego się nie robi dla turystów! Mamy więc postać, której szukamy. Druga taka rzeźba znajduje się w Spaardam pod Haarlemem.

Madurodam to atrakcja dla każdego wieku znajdująca się w Scheveningen, nadmorskiej dzielnicy Hagi. 








 

Wiele eksponatów jest interaktywnych. Można np. rozładować kontenerowiec albo ugasić pożar na trawlerze. Super miejsce!

 




Jadąc w kierunku centrum Hagi mamy okazję popatrzeć na Haski Trybunał Sprawiedliwości.

Zwiedzanie Hagi, politycznej stolicy Holandii zaczynamy od Mauritshuis - muzeum, gdzie można zobaczyć słynną „Dziewczynę z perłą” Vermeera. Niestety mogliśmy tylko popatrzeć na gmach muzeum i okoliczne zabytkowe zabudowania, gdyż rezerwacja biletów wejściowych graniczy z cudem.









Potem już spacer w kierunku holenderskiego Parlamentu i tętniącego życiem serca Hagi. 



Niemniej muszę stwierdzić, że w porównaniu z Amsterdamem, atmosfera Hagi jest o wiele spokojniejsza.









Na lunch wróciliśmy do Scheveningen. Szkoda, że załamanie pogody uniemożliwiło spacer po nadmorskiej promenadzie i miejscowej plaży.






Generalnie program nie przewidywał zwiedzania Rotterdamu. Z okien autobusu mogliśmy jedynie częściowo podziwiać ogromny port. Natomiast wjazd windami na sam szczyt rotterdamskiego Euromastu pozwolił nam zobaczyć w bardzo efektowny sposób panoramę miasta. 

Na niższych kondygnacjach są tarasy widokowe, zaś niemal na samym szczycie siada się do obrotowej kapsuły i wtedy ma się Rotterdam jak na dłoni.




A kolejnego dnia mogliśmy powiedzieć jak w tytule starej komedii amerykańskiej: „Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii” :)

Zaczynamy od Antwerpii, drugiego co do wielkości po Rotterdamie, największego portu w Europie.









Spacerem udaliśmy się do starej części miasta. 

 


W tej części Antwerpii włodarze miasta starają się dopasować nowe budownictwo do dawnego stylu i bardzo dobrze im to wychodzi. Aż trudno uwierzyć, że tak mogą wyglądać domy socjalne.





Antwerpia to miasto Rubensa, który mieszkał tu od dziesiątego roku życia. Jego śladów i miejsc pamięci jest tu mnóstwo.


Weszliśmy też do kościoła Jezuitów, bardzo pięknego zresztą, gdzie można bez opłat oglądać obraz zaprojektowany przez Rubensa, a dokończony przez jego ucznia. 













To znana scena z Nowego Testamentu "Powrót do Jerozolimy".

Z kolei w Katedrze Najświętszej Maryi Panny jest oryginalny obraz Rubensa "Podniesienie z krzyża", ale tam już wstęp kosztuje 12 euro i w sumie nie o cenę chodzi, ale o mało czasu. Zapłacić 12 euro, rzucić okiem na Rubensa i lecieć dalej, to jednak rozrzutność.

 Za to bardzo nietypowy pomnik znajdujący się przed katedrą jest do obejrzenia za darmo. 

Przedstawia on przytulonych do siebie psa i chłopca.

Hisotrię chłopca o imieniu Nello i psa Patrasche opisała Marie Louise Rameé (pseudonim Ouida)w książce: „Pies z Flamand”. Pewnego dnia mały chłopiec, mieszkający w wiosce koło Anwerpii, znalazł skatowanego małego psa. Otoczył go opieką i z czasem Nello i pies Patrasche stali się nierozłączni. Patrasche pomagał chłopcu ciągnąć wózek z bańkami mleka, które miał za zadanie sprzedać w Antwerpii. Nello zakochał się w córce bogatego mieszkańca wsi, który znajomości z biednym chłopcem nie pochwala. Nello, który posiada zdolności plastyczne, postanawia wystartować w konkursie rysunku, by zdobyć stypendium i tym przypodobać się ojcu swojej wybranki. Niestety nie udaje mu się wygrać konkursu. Dodatkowo zostaje niesłusznie oskarżony o wywołanie pożaru w domu bogatego mieszkańca wsi, a także umiera jego ukochany dziadek. Nello zapragnął ukryć się w Katedrze Najświętszej Marii Panny. Nad ranem mieszkańcy znajdują Nello i Patrasche zamarzniętych przed sławnym tryptykiem. Trzeba przyznać, że pomnik jest bardzo wymowny.

Natomiast stara architektura Antwerpii jest naprawdę godna podziwu.












Aczkolwiek zdarzają się budynki w bardzo kiepskim stanie i to w samym centrum. Zdjęcia poniżej dedykuję "pasjonatom" z moich Świętochłowic, którzy uwielbiają fotografować najbrzydsze miejsca w naszym mieście i narzekać, jak to u nas brzydko. Wszędzie mogą się znaleźć rudery, bo różne są powody takich zaniedbań.


Z kolei w Rynku jest przepiękny Ratusz ozdobiony flagami państw, których statki znajdują się aktualnie w porcie. 

 


Przed Ratuszem wznosi się pomnik dzielnego żołnierza rzymskiego, który odciął podczas walki rękę okrutnemu Antigoonowi. Ten olbrzym mieszkał nad rzeką Skaldą i pobierał opłaty za przeprawę przez rzekę. Każdemu, kto się nie zgadzał z zapłatą, obcinał rękę. Żołnierz się wkurzył i to samo zrobił olbrzymowi, a rękę wyrzucił. Podobno od słów "ręka rzucona" pochodzi nazwa Antwerpia (hand werpen, tzw. nieme h i mamy Antwerpię).


A na każdym kroku belgijskie przysmaki :)



Z Antwerpii skierowaliśmy się na północ do belgijskiego miasta Brugia. Jeżeli ktoś chce zatopić się w atmosferę europejskiego średniowiecza, to właśnie w Brugii. Jakbym czytała "Filary Ziemi" Folleta.

Chciałabym tu jeszcze wrócić na spokojnych kilka dni i chłonąć atmosferę tego miasta.





Zaczęliśmy od trzynastowiecznego Klasztoru Beginek, obecnie Benedyktynów. 

Jest to bardzo duży kompleks budynków mieszkalnych i opiekuńczych wraz z kościołem.

Przepiękne miejsce.








Potem malowniczymi uliczkami, mostami nad kanałami i zaułkami skierowaliśmy się do głównych placów miasta. 












Atmosferę nakręcały mijające nas powozy konne z turystami.


Przy placu Burg mogliśmy podziwiać ratusz, archiwum miejskie i Bazylikę św. Krwi, do której wchodziliśmy już indywidualnie.








Kawałek dalej jest Rynek Główny, na którym króluje dzwonnica przypominająca o średniowiecznej potędze oraz skupisko pochodzących z różnych okresów domów cechowych. Po prostu coś wspaniałego! 












Chyba nic nie przyćmi wspaniałości Brugii.

A jest też gratka dla amatorów piwa :)





Im bliżej końca, nasza wycieczka nabiera coraz bardziej zawrotnego tempa. Jeszcze tego dnia dotarliśmy do Brukseli, po której zrobiliśmy panoramiczny objazd. Była m.in. królewska rezydencja, 

Atomium 


i stadion, na którym właśnie tego wieczoru reprezentacja Belgii rozgrywała mecz eliminacyjny z Estonią. 



Ten fakt niestety spowodował jeszcze większe korki niż zwykle.

Zjedliśmy wspólną kolację na Starym Mieście, a od rana wróciliśmy na dalsze zwiedzanie. I znowu te straszne korki.

Był więc Parlament Europejski, 




Galerie Królewskie św. Huberta,









wspaniały Rynek z Ratuszem 















i oczywiście Katedra świętych Michała i Goduli.









No i koniecznie trzeba przejść pod słynną fontannę z siusiającym chłopcem. „Manneken pis” to wizytówka Brukseli. Ostatnio jest taka moda, że figurkę się ubiera. Dzisiaj chłopiec miał strój zamiatacza ulic.



Zgodnie z planem tego dnia czekał nas przejazd do trzeciego państwa Beneluxu, Luksemburga. Warunki drogowe bardzo opóźniły podróż.

Dotarliśmy więc ok. 16 do Luksemburga i bardzo żałuję, że nasza wycieczka była tak dziwnie zorganizowana. Powinien być jeszcze jeden nocleg w Luksemburgu właśnie i następnego dnia spokojne zwiedzanie, a potem droga powrotna. A tu na zwiedzanie, kolację i zakupy były 3 godziny i jeszcze trzeba dojechać do Wetzlar na nocleg. Kolejnego dnia dalej do Polski. Nie wiem kto mądry tak to ułożył!

Niemniej wchłonęliśmy nieco luksemburskiej atmosfery. Było bardzo pod górkę, bo najciekawsza część miasta położona jest na wzniesieniu. 



Podziwialiśmy pałac Henryka, aktualnego księcia Luksemburga, 


 





(trochę dziwne, że małżonka królewska żadnych kwiatów nie ma na balkonie...)

ciekawe architektonicznie budynki w centrum 








oraz późnogotycką katedrę Notre-Dame. 

 







Luksemburg ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć kolejową, więc może wybierzmy się jeszcze raz pociągiem? Państewko zaliczone, ale niedosyt jest...

Ostatniego dnia los przyniósł nam mały bonus w godzinach porannych. Z uwagi na dość późny wyjazd z hotelu w Wetzlar, w którym nocowaliśmy, mieliśmy okazję obejrzeć przynajmniej część Starówki. Wetzlar było już wolnym miastem od XIII wieku, więc mimo wojennych zniszczeń sporo starej zabudowy zachowało się.














Obecnie do miasta przyjeżdża dużo ludzi w interesach, gdyż znajdują się tu m.in. takie firmy jak Siemens, Leica czy Philips. Hotel B@B położony nad samą rzeką Lahn chyba szczególnie ceni tych właśnie gości, gdyż naszą wycieczkę menadżer potraktował bardzo obcesowo. Nie dość, że naszej przeszło czterdziestoosobowej grupie wyznaczono pół godziny czasu od 7:15 na zjedzenie śniadania, to dokładnie o 7:45 menedżer chodził od stolika do stolika i dawał pięć minut na opuszczenie jadalni. Nota bene w jadalni nawet nie było czterdziestu miejsc i spora grupa czekała, aby w ogóle sobie usiąść. Był to bardzo przykry zgrzyt, niefajnie świadczący o zwyczajnej kulturze hotelarza. Szczerze mówiąc mnie i innym osobom zdarzyło się to pierwszy raz, żeby ktoś nas z zegarkiem w ręku poganiał na śniadaniu.

Można było się obrazić i zjeść śniadanie na mieście :)








A kolacja już w Polsce :)