Jak co roku, na przełomie czerwca
i lipca, z grupą zaprzyjaźnionych osób odbywamy podróż po Europie. Takim
objazdowym sposobem udało mi się już odwiedzić Litwę, Łotwę, Estonię, Ukrainę,
Czechy, Słowację, Austrię, Węgry, Rumunię, Włochy, Grecję, Niemcy i Francję. W
tym roku przyszła kolej na Hiszpanię, a właściwie na bardzo specyficzną jej
część – Katalonię, wraz z jej stolicą w Barcelonie. Nie da się ukryć, że tym największym magnesem była Barcelona, a zwłaszcza Gaudi i m.in. jego wciąż budująca się Sagrada Familia.
Ponieważ podróżujemy autokarem, możemy pozwolić sobie na zwiedzanie ciekawych miejsc w drodze do zaplanowanego głównego celu. Tegoroczna trasa biegła przez Ołomuniec w Czechach, Lucernę i Genewę w Szwajcarii, a w drodze powrotnej przez Awinion we Francji i Mediolan we Włoszech. W Katalonii zatrzymaliśmy się w małej miejscowości L’Estartit i stamtąd wyjeżdżaliśmy do Barcelony, Tossy, Gerony, Pubol, La Bisbal,dEmporady i Peratallady. A to i tak zaledwie kropla w morzu atrakcji turystycznych na Costa Brava. Korzystaliśmy też, już indywidualnie, z atrakcji miejscowych, a więc rejsów połączonych z obserwowaniem dna morza czy też zwiedzaniem jaskiń morskich. Można też było zakosztować wspinaczek górskich, jako że L’Estartit leży u podnóża dwóch sporych wzniesień: TorreMoratxa o wysokości 220 m npm i Roca Maura wyższej o 5 metrów.
Ponieważ podróżujemy autokarem, możemy pozwolić sobie na zwiedzanie ciekawych miejsc w drodze do zaplanowanego głównego celu. Tegoroczna trasa biegła przez Ołomuniec w Czechach, Lucernę i Genewę w Szwajcarii, a w drodze powrotnej przez Awinion we Francji i Mediolan we Włoszech. W Katalonii zatrzymaliśmy się w małej miejscowości L’Estartit i stamtąd wyjeżdżaliśmy do Barcelony, Tossy, Gerony, Pubol, La Bisbal,dEmporady i Peratallady. A to i tak zaledwie kropla w morzu atrakcji turystycznych na Costa Brava. Korzystaliśmy też, już indywidualnie, z atrakcji miejscowych, a więc rejsów połączonych z obserwowaniem dna morza czy też zwiedzaniem jaskiń morskich. Można też było zakosztować wspinaczek górskich, jako że L’Estartit leży u podnóża dwóch sporych wzniesień: TorreMoratxa o wysokości 220 m npm i Roca Maura wyższej o 5 metrów.
L’Estartit jest dawną wioską
rybacką. Miejscowość rozwinęła się głównie dzięki turystyce i na jej zabudowę
składają się przede wszystkich pensjonaty, hotele i prywatne wille. Jest to
więc miejscowość dużo spokojniejsza niż pobliska Tossa de Mar lub często
odwiedzane przez polskich turystów Loret de Mar.
W L’Estartit jest wszystko, co
turyście do szczęścia potrzebne: dość szeroka, piaszczysta plaża o długości 5
km, można pływać, żeglować, nurkować, jeździć na rowerze, są restauracje,
supermarkety, jest kościół i co najważniejsze: bardzo przystępne ceny. Np. pół
litra wyciskanego soku z pomarańczy w kafeterii przy supermarkecie kosztuje
około pół euro, a dla porównania w Barcelonie, w parku Güell 0,3 l tegoż soku –
4 euro (!). No a jakie tanie wino i ta słynna Cava i oczywiście nieoceniona
Sangria!
Nasza grupa mieszkała w apartamentowcu z własnym basenem, który
prowadziła Polka. Nie było może wytwornie (dom był nastawiony głównie na obozy
młodzieżowe), ale taki czteroosobowy apartament składał się z salonu z balkonem
(tam mogły spać 2 osoby), dwuosobowej sypialni, łazienki i wyposażonej
znakomicie kuchni. Nie było wi fi i telewizora, ale w sumie nie było potrzeby.
Nie było też klimatyzacji, ale naprawdę też nie była potrzebna. Przebywaliśmy
tam przez tydzień, w pierwszej połowie lipca i nie odczuwało się upału.
Położenie miejscowości jest takie, że wieczory są wręcz chłodne, poranki bywają
dość zachmurzone, a i w ciągu dnia pojawiały się chmury. Nie jest to więc
korzystne dla osób, które nastawiają się na leżenie plackiem na słońcu. Ja ten
etap mam już dawno za sobą, więc dla mnie było akurat.
No a teraz oczywiście trochę
zdjęć. Na początek z pierwszego przystanku, czyli czeskiego Ołomuńca.
Rozległe ołomunieckie Stare
Miasto jest drugim, po centrum Pragi, największym zespołem zabytkowym w
Czechach. Zaczęliśmy nasz spacer od Rynku, gdzie wznosi się piękny Ratusz z
XIII wieku oraz Kolumna Trójcy Przenajświętszej. Dalej na uwagę zasługuje Katedra
Św. Wacława. We wnętrzu katedry znajduje się grobowiec oraz rzeźba św. Jana
Sarkandra. W Ołomuńcu byliśmy bardzo krótko, gdyż czekał nas przejazd nocny do
Lucerny.
Kolumna Trójcy Przenajświętszej
Ratusz w Ołomuńcu
Katedra św. Wacława
Szwajcarska Lucerna położona jest
na zachodnim brzegu Jeziora Czterech Kantonów, nad zatoką, po obu stronach
rzeki Reuss, u stóp góry Pilatus. Miasto powstało na bazie osady założonej w
VIII wieku przy klasztorze Benedyktynów. Symbolem miasta jest Kapellbrücke -
zbudowany w 1333 roku kryty most drewniany na rzece Reuss. Jest to również
najstarszy most drewniany w Europie. Ma 204 metry długości i biegnie ukośnie
przez rzekę. Charakterystyczne dla Lucerny są pokryte malowidłami kamieniczki. W
ogóle miasto tonie w kwiatach, a wspaniałą atrakcją są rejsy po jeziorze
pozwalające podziwiać architekturę oraz otaczające miasto tereny zielone. Na
uwagę zasługuje także pomnik Lwa Lucerny, o którym Marek Twain powiedział, że
jest to „najsmutniejszy i najbardziej wzruszający kamień świata”. Ma on
upamiętniać gwardzistów Ludwika XVI, którzy polegli w obronie Marii Antoniny w
czasie Rewolucji Francuskiej.
Kapellbrücke
Widok z mostu na rzekę
Kamieniczki w Lucernie
Widok na Pilatus
Widok w czasie rejsu po jeziorze
- Lucerna też ma figurę Chrystusa :)
Lew Lucerny
Kościół w Lucernie, w którym w
czasie mszy...
... dzieci mogą się bawić :)
A to już hiszpańskie L'Estartit:
Jako że naszym podstawowym celem było zwiedzanie, po jednodniowym odpoczynku udaliśmy się w głąb Katalonii. Jako pierwsze odwiedziliśmy miasteczko Pubol, rozsławione przez Salvadora Dali. Artysta w 1969 roku kupił tu średniowieczny zamek, który podarował żonie Gali w prezencie urodzinowym. Dalí spełnił prośbę Gali, że odwiedzał ją będzie w Púbol wyłącznie na jej pisemne zaproszenie. Przez dziesięć lat był tam jedynie dwa razy! Dali podobno wcale się nie mył, więc może dlatego? Gala w każdym razie wiodła w Castillo de Púbol, zwanym także Gala Dalí Castle, bardzo rozrywkowe życie. Niemniej świetnie dbała o interesy artysty, tak więc wystarczało jej na wystawne życie i drogie stroje. Podobno na jej prośbę podpisał sporo pustych kartek, na których potem nieznani twórcy coś tam naszkicowali, a prace zostały sprzedane jako autorstwa Dalego. Trzeba więc być ostrożnym zanim kupi się jakiś szkic Dalego, bo można wyjść na tym, jak Zabłocki na mydle.
Dali zastosował w rezydencji szereg rozwiązań w swoim stylu. Mnie bardzo spodobał się kącik ze szklanym stolikiem, przez który widać konia znajdującego się piętro niżej. Starałam się jakoś fajnie oddać to na zdjęciach.
Castillo de Púbol otacza bardzo piękny ogród, gdzie oprócz roślin i kwiatów możemy podziwiać zaprojektowane przez Dalego rzeźby, fontanny, itp.
Z Pubol udaliśmy się do Girony. Girona jest największym miastem i jednocześnie administracyjną stolicą Costa Brava. Oddalona jest o 30-40 km od wybrzeża, posiada jedną z najładniejszych starówek w całej Hiszpanii. Girona leży w miejscu, gdzie rzeka Onyar wpada do Teru. Strategiczne położenie miasta wywarło duży wpływ na jego historię. Miasto było oblegane przez różnych najeźdźców ponad 30 razy, czego świadectwem są ogromne mury obronne. Kolejno panowali tu Iberyjczycy, następnie Grecy i Rzymiannie, zachodni Goci, Arabowie, Frankowie i już prawie współcześnie - Francuzi (miasto było oblegane przez Napoleona). Na wyglądzie miasta zaważyła także kilkuwiekowa obecność Żydów. Wszystko to stwarza niepowtarzalną mieszankę stylów architektonicznych. Ciekawostką jest most zbudowany w 1877 roku, zaprojektowany przez Gustava Eiffela (tego od paryskiej wieży). Podobno miało dojść do jakichś nieporozumień finansowych między projektantem a władzami Girony i projekt został dokończony tak trochę „na kolanie”. Moim zdaniem faktycznie dziełem sztuki to on nie jest.
Głównym zabytkiem na starówce Girony jest potężna gotycka katedra. Jej budowa rozpoczęła się w 1038 roku i aż do XVII wieku była ona ciągle rozbudowywana.
Natomiast fortyfikacje w Gironie robią wrażenie. Spacerując murami zauważyliśmy też pewien ciekawy przybytek z dziurką.
Nie wiem jak jest w całej Hiszpanii, ale w Katalonii mają bzika na punkcie ceramiki. Widzi się ceramiczne wstawki i ozdoby w wielu miejscach, a już obowiązkowo nazwy ulic i numery domów uwidocznione są na płytkach. Odwiedzone przez nas La Bisbald'Empordà można nazwać stolicą ceramiki. Nazwa miasta pochodzi od katalońskiego Bisbe, czyli " biskup", jako że miasto było pod kontrolą biskupów z Girony. Jednak buszowanie po sklepikach z ceramiką było nie do przebicia. Sama zakupiłam nawet płyteczki z numerem swojego domu i już zostały przyklejone w widocznym miejscu.
U schyłku dnia dane nam było odwiedzić miejsce, które śmiało można nazwać perełką Katalonii. Przyjechaliśmy do Peratallady, gdy słońce już miało się ku zachodowi. Jest to wspaniale zachowane miasteczko z XIII wieku, które normalnie żyje. Okazuje się, że z zewnątrz budynki są zabytkowe, a w środku luksusowa cywilizacja. Przewodnik podaje, że właścicielami domów i mieszkań w Peratalladzie są bogaci barcelończycy, którzy chętnie spędzają tutaj wolny czas.
Nie da się jednak zaprzeczyć, że zasadniczym celem naszej tegorocznej wyprawy była Barcelona. I tu muszę wspomnieć, że każdy nasz wyjazd był zawsze czymś, czasem zupełnie niepozornym, zainspirowany. I tak np. Litwa i Ukraina, wybrane najwcześniej, to oczywiście zasługa sienkiewiczowskich bohaterów. Rumuńską Transylwanię zwiedzaliśmy śladami Drakuli. Grecja nam się zamarzyła po obejrzeniu filmu ”Mamma Mia” i może też trochę z powodu „Mojej Wielkiej Greckiej Wycieczki”. Po obejrzeniu więc filmu Woody’ego Allena „Vicky Cristina Barcelona” – wybór był oczywisty. I był to strzał w dziesiątkę (już sprawdzam tanie loty, aby pojechać tam raz jeszcze w trochę chłodniejszej porze roku).
Zanim jednak dotarliśmy do
Barcelony zboczyliśmy nieco i choć na parę godzin zatrzymaliśmy się w
benedyktyńskim klasztorze Montserrat w słynnym Sanktuarium Maryjnym. Klasztor
wybudowano po tym, jak w cudownych okolicznościach znaleziono w tejże okolicy
figurkę Matki Bożej z Dzieciątkiem. Wizerunek Maryi jest naprawdę bardzo
nietypowy. Katalończycy nazywają ją Czarnulką i wierzą, że w szczególny sposób
opiekuje się sportowcami. Często więc pielgrzymują tutaj piechotą kibice
słynnej Barcy. Może dlatego tak dobrze się tej drużynie dzieje? Legenda głosi,
że figurkę do Hiszpanii przywiózł św. Piotr. Obecnie jest to najświętsze
miejsce Katalonii. Położenie klasztoru na zboczu masywu górskiego jest
przepiękne. Z Barcelony za jedyne 18 euro można tam dotrzeć przewozem
kombinowanym: kolej szynowa i linowa. My niestety z powodu braku czasu musieliśmy
jechać autobusem. Ale też było bardzo malowniczo.
Nieopodal klasztoru znajduje się
także muzeum, które tak trochę biegiem, ale udało nam się zwiedzić. Prezentuje
ono interesującą kolekcję skarbów starożytnego Egiptu, m.in. dobrze zachowaną
mumię. Galerie malarstwa i rzeźby szczycą się dziełami S. Rusińola, I. Nonella,
R. Casasa, J. Miro, S. Dalíego i P. Picassa, jak również Caravaggia, E. Degasa,
C. Moneta, A. Sisleya, El Greca i Tiepola.
Spotkanie z Barceloną zaczęliśmy od CampNou – stadionu piłkarskiego FC Barcelona. Niestety (i to jest kolejny powód, dla którego muszę wrócić do Barcelony), nie weszliśmy na sam stadion. Po prostu nie wszyscy w grupie byli tym zainteresowani, a z kolei nie było sensu, aby czekali pod stadionem. Byliśmy niestety w mniejszości i musieliśmy się zadowolić jedynie obejrzeniem otoczenia i pooglądaniem cen (!) w sklepie firmowym.
W sklepie firmowym sama koszulka kosztowała prawie 100 euro!
Nie wiem ile potrzeba czasu, aby
móc powiedzieć: zwiedziłam Barcelonę. My mieliśmy go stanowczo za mało, dlatego
trzeba było dokonać drakońskich selekcji. Podobnie jak filmowa Cristina
zdecydowaliśmy się przede wszystkim na Barcelonę Gaudiego. Dzisiejsza Barcelona
swój architektoniczny styl w dużym stopniu zawdzięcza temu wybitnemu
architektowi żyjącemu na przełomie XIX i XX wieku. Przede wszystkim jego
dziełem jest, uważana za symbol Barcelony, Sagrada Familia – Świątynia Pokutna
Świętej Rodziny. Budowa obiektu została rozpoczęta w 1882 roku i do dzisiaj nie
została zakończona. Gaudi zmarł tragicznie w 1926 roku przy jej budowie.
Kontynuatorzy naśladują styl Gaudiego, jednak za jego niegdysiejszym
pozwoleniem, mają prawo do własnych rozwiązań. Podobno za około 20 lat
świątynia ma być ukończona. Nie udało mi się w żaden sposób sfotografować
budowli w całości. Natomiast jej wysokość w proporcji do pozostałej zabudowy miasta
zilustruje zdjęcie, które zrobiłam z wysokości Parku Güell, o którym wspomnę za
chwilę.
Antonio Gaudi jest autorem projektów jeszcze innych obiektów w Barcelonie. Do najpiękniejszych należą: budynki: Casa Mila, Casa Batllo, CasaVicens czy Park Güell, który w planach miał być terenem luksusowych rezydencji, lecz ostatecznie pozostał parkiem jakby z fantastycznego snu. Park został zaprojektowany na życzenie przyjaciela Gaudiego - Eusebio Güella, przemysłowca barcelońskiego, który - zauroczony angielskimi "miastami-ogrodami" - przedsięwzięcie sfinansował.
A teraz spacer po Parku Güell:
Być w Barcelonie i nie
przespacerować się najsłynniejszą aleją Barcelony - La Rambla – łączącą Plaça
de Catalunya z portem to wielki grzech. Jest to szeroka, obsadzona drzewami
promenada. Znajduje się tu wiele barów i restauracji na wolnym powietrzu.
Niektóre sklepy do dziś zachowały wystrój sprzed kilkudziesięciu lat, wystrój,
który zawsze był zgodny z jego branżą.
Sklepik na La Rambla
Nie można także zapomnieć o Katedrze św. Eulalii, której budowa sięga czasów rzymskich. Od strony południowej do katedry przylegają zabudowania dawnej siedziby arcybiskupa, skupione wokół czworobocznego krużganka. W wirydarzu znajduje się mały staw z fontanną, na którym pływa trzynaście gęsi, co ma symbolizować wiek trzynastu lat życia patronki katedry.
Zaś dla mnie ogromnym wzruszeniem
było odwiedzenie gotyckiego kościoła Santa Maria del Mar, wzniesionego w latach
1329-1383, a budowie którego Ildefonso Falkones poświęcił swoją powieść „Katedra
w Barcelonie”. Kiedy czytałam tę powieść oczywiście marzyłam, aby zobaczyć
katedrę na własne oczy i jak widać marzenia się spełniają. Trzeba tylko bardzo
chcieć :)
Do Barcelony udało nam się przyjechać raz jeszcze, w niedzielne popołudnie, przed opuszczeniem Hiszpanii. Ten czas poświęciliśmy na spacer po Parku Güell oraz na wyprawę na Wzgórze Montjuïc.
Bierzmy przykład!
Dotarliśmy na własnych nogach do Zamku de Montjuïc (usytuowany dość wysoko), mijając po drodze obiekty olimpijskie z 1992 roku. W drodze powrotnej minęliśmy Pałac Nacional i zatrzymaliśmy się na Placu Hiszpańskim, gdzie o 21:00 rozpoczął się fantastyczny pokaz fontann z muzycznym akompaniamentem. Wrażenie niesamowite!
I jeszcze jedno interesujące miejsce mogę polecić na Costa Brava, zwłaszcza tym, którzy gustują w bardziej urozmaiconych możliwościach spędzania czasu. Jest to dość spory kurort Tossa de Mar. Dla mnie tam było zbyt tłoczno, ale trzeba przyznać, że wybrzeże jest niezmiernie malownicze, a zawsze można uciec od zgiełku i pospacerować po uliczkach bardzo dobrze zachowanej, jednej z najpiękniejszych w Hiszpanii, średniowiecznej starówki Vila Vella i fortyfikacjach obronnych z XII wieku.
Kiedy w fazie planowania podróży okazało się, że drodze powrotnej odwiedzimy Avignon, to chyba jak każdy w takim momencie – pomyślałam o słynnym moście. A jak każdemu Polakowi natychmiast w głowie zanuciło mi się: „tańczą panowie i tańczą panie na moście Avignon”. Bo przecież nasz rodak Krzysztof Kamil Baczyński, a potem Ewa Demarczyk, wierszem i piosenką bardzo nam w głowach namieszali. Nie mogę więc tych pięknych strof wiersza „Sur le pontd’Avignon” nie przytoczyć.
„Ten wiersz jest żyłką słoneczną
na ścianie
jak fotografia wszystkich wiosen.
Kantyczki deszczu wam przyniosę —
wyblakłe nutki w nieba dzwon
jak wody wiatrem oddychanie.
Tańczą panowie niewidzialni
na moście w Awinion.
Zielone, staroświeckie granie
jak anemiczne pączki ciszy.
Odetchnij drzewem, to usłyszysz
jak promień — naprężony ton,
jak na najcieńszej wiatru gamie
tańczą liściaste suknie panien
na moście w Awinion.
W drzewach, w zielonych okien
ramie
przez widma miast — srebrzysty
gotyk.
Wirują ptaki płowozłote
jak lutnie, co uciekły z rąk.
W lasach zielonych — białe łanie
uchodzą w coraz cichszy taniec.
Tańczą panowie, tańczą panie
na moście w Awinion".
Zastanawiam się, czy KK Baczyński
był kiedykolwiek w Avignon? Jakoś nigdzie nie mogę się tego doczytać…
Ale tak naprawdę to piosenka o
tym słynnym moście to bardzo prosta, wręcz dziecięca wyliczanka. Nawet udało mi
się znaleźć francuski tekst oraz ścieżkę muzyczną. To jest refren:
Sur le pontd’Avignon
L'on y danse, l'on y danse
Sur le pontd’Avignon
L'on y dansetousenrond
Do Avignon dotarliśmy dość wcześnie rano, po nocnym przejeździe z Barcelony i miejsce do parkowania znalazło się nad samym Rodanem, na wprost słynnego mostu. W zasadzie obecny stan mostu nie jest zachwycający, ale to przecież most Avignon i samo jego zobaczenie musi być przeżyciem! Jak widać z 22 przęseł zachowały się tylko 4 oraz romańska kaplica św. Benezeta.
Pewnie niektórych przeraża moje poprzednie stwierdzenie, że dotarliśmy do Avignon po nocnym przejeździe. Ale proszę mi wierzyć, to żaden wyczyn. Nasz autokar był tak dobrany do ilości uczestników, że każdy dysponował dwoma miejscami. Nie było więc problemów ze spaniem, a na stacjach benzynowych są już teraz znakomite warunki, aby nawet wziąć prysznic. Pełni energii ruszyliśmy więc, aby chłonąć atmosferę Prowansji. Dosłownie – gdyż stare miasto, w taki upalny dzień, oszałamiająco pachnie mieszanką ziół prowansalskich i lawendą - do kupienia na każdym kroku.
My oczywiście zwiedziliśmy przede wszystkim Pałac Papieski, jako że od roku 1309 Awinion stał się siedzibą papieży, a w latach 1378-1408 w mieście rezydowali antypapieże.
W czasie naszej wizyty w mieście odbywał się festiwal teatralny, co jeszcze dodawało swoistego kolorytu. W ciągu dnia aktorskie grupy popisywały się w różnych miejscach, dając krótkie występy, recitale lub organizując happeningi. Było na co popatrzeć.
Po krótkiej nocy we francuskiej Formule1 (oj jak było gorąco, zwłaszcza tym, co wylosowali górne łóżka!) wczesnym rankiem wyruszyliśmy do Mediolanu.
Dlaczego Mediolan? Otóż są wśród
nas nauczyciele, którzy biorą czynny udział w projektach Comenius (są to
finansowane przez Unię kontakty międzyszkolne) i w ubiegłym roku byli m. in. w
Mediolanie. Zwiedzili miasto, ale niestety nie udało im się obejrzeć słynnego
fresku Leonarda da Vinci „Ostatnia Wieczerza” namalowanego w refektarzu
kościoła Santa Maria Della Grazie. Rezerwacji trzeba bowiem dokonywać na wiele
tygodni wcześniej. Dlatego parę miesięcy temu ktoś rzucił propozycję, aby w
drodze powrotnej zahaczyć o Mediolan, aby skoczyć na ostatnią wieczerzę :-D
Udało się ten plan zrealizować i
gnaliśmy jak na skrzydłach, aby o 15:00 zameldować się pod wejściem.
Po drodze czekały nas jeszcze
atrakcje, gdyż droga nasza wiodła przez Lazurowe Wybrzeże, a że pogoda była
śliczna to mijane: Nicea, Monako, San Remo i inne miejscowości prezentowały się
fantastycznie.
Jak zwykle trochę błądziliśmy po mieście, ale w końcu udało się zaparkować w dogodnym miejscu i ruszyliśmy na wieczerzę. Myślę, że jest to dobry pomysł wpuszczać do refektarza niedużą grupę na ok. 20 minut. Gdyby turyści przesuwali się wolno przed freskiem, albo wchodzili bez ograniczeń – nie byłoby atmosfery. A tak można było spokojnie popatrzeć na dzieło z dowolnej perspektywy, pokontemplować, sprawdzić kto jest kto, policzyć ręce . Od razu przychodzi na myśl Kod da Vinci, a ja przyznam się w duchu złorzeczyłam żołnierzom napoleońskim, którzy dopuścili się bestialskiej profanacji i wybili w refektarzu drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, niszcząc tym samym sporą część fresku. Dzisiaj drzwi są zamurowane, ale ślad po nich pozostał. I niestety nie jest to jedyny zwiedzany przez nas obiekt, który został zdewastowany w czasie inwazji napoleońskich.
Oczywiście fresku absolutnie nie
wolno fotografować, więc dla ilustracji korzystam z pożyczonego z
wikipedii zdjęcia.
No a potem już tylko pobieżny rzut oka na Mediolan. Oczywiście przede wszystkim skierowaliśmy nasze kroki do katedry, a potem do wspaniałego centrum handlowego Emmanuel. Odwiedziliśmy także wspaniale prezentujący się Zamek Sforzów no i naturalnie La Scala. Był też czas na zjedzenie pizzy, dobrej włoskiej sałatki, delektowanie się lodami i capucino.
Co dzisiaj w La Scali?
Potem już tylko nocny przejazd do Polski. Zatrzymaliśmy na krótki postój w austriackich Alpach i zaraz zamarzył mi się pobyt tutaj. Mam więc znowu co planować :)
I na koniec mojej relacji
chciałabym wspomnieć o ekipie, która nas wiozła i pilotowała.
Mieliśmy oczywiście dwóch
kierowców, którzy znakomicie radzili sobie za kółkiem, co pozwalało nam
beztrosko spać lub podziwiać mijane widoki. Spełniali wszelkie nasze życzenia,
oczywiście w granicach rozsądku. W Hiszpanii wszyscy wspólnie zasiadaliśmy do
śniadań i kolacji i Panowie stanowili świetne towarzystwo (a nie zawsze tak
jest, czasem kierowcy odcinają się od grupy).
Mieliśmy też dwie pilotki (jedna
była niejako na praktyce, ale że była na co dzień nauczycielką angielskiego,
lepiej potrafiła się porozumieć z cudzoziemcami). Zaś ta główna, może językowo
trochę gorsza, ale miała wspaniały sposób opowiadania i słuchało się jej z
wielką przyjemnością i zainteresowaniem. Potrafiła też urozmaicać nam długie
czasem godziny podróży odpowiednio dobranymi filmami.
I tak, zaraz po wyjeździe z
czeskiego Ołomuńca, zaserwowała nam czeskie „Butelki zwrotne”. Kiedy jechaliśmy
do klasztoru Montserrat obejrzeliśmy „Imię Róży”. Gdy wracaliśmy z Barcelony,
mogliśmy skonfrontować swoje wrażenia oglądając (niektórzy ponownie) film
„Vicky, Cristina, Barcelona”. W drodze do Mediolanu zobaczyliśmy film
„Farinelli: ostatni kastrat”, to tak a’propos La Scali. A w drodze powrotnej,
gdy znowu zmierzaliśmy w stronę Czech, produkcję czeską z 2006 roku –
„Wycieczkowicze”. Wielkie uznanie, za taką dbałość o najdrobniejsze szczegóły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz