niedziela, 1 marca 2015

Cesarskie Miasta - Maroko luty 2015

Tegoroczna zima urozmaicona została wyjazdem do Maroka. Wybraliśmy objazdówkę Cesarskie Miasta, stanowiącą ofertę biura podróży Rainbow Tours.

Pierwszego dnia wycieczki wszyscy uczestnicy  turnusu dotarli samolotami z Katowic, Poznania i Warszawy do Agadiru.  Lecieliśmy z Katowic liniami Enter Air. Większość lotu przebiegła w niemal bezchmurnej przestrzeni, tak więc mieliśmy świetną okazję podziwiać z okien samolotu Cieśninę Gibraltarską.


Nasza mieszana grupa, mająca się udać w trasę zwiedzania cesarskich miast, została zakwaterowana w bardzo ładnym hotelu Les Omayades.  Hotel ma układ pawilonowy, dosłownie zatopiony w kwitnących ogrodach. 






Może nie jest jakoś super luksusowy, ale to przecież lokum tylko na pierwszą i ostatnią noc. 




Wieczorny koncert zespołu regionalnego


Kolację podano w formie bufetu, więc każdy wybrał coś dla siebie.
Jedyne co nie powala w Maroku to śniadania. Są głównie w stylu francuskim, czyli raczej na słodko: rogaliki wszelkiej maści, bagietki, masło, dżemy, słaba kawa lub herbata. Wyjątkowo w hotelach wykładano przy bagietkach nieco twardego sera. No cóż, lata francuskiej kolonizacji zrobiły swoje…


Agadir robi miłe wrażenie. Podobno pogoda jest tu niezawodna, plaże rozległe, są sklepy i restauracje, więc można polecić to miejsce do wypoczynku stacjonarnego z opcją kilku wycieczek poza miasto.




Drugiego dnia rano, oczywiście spakowani, pojechaliśmy na pobliskie wzgórze obejrzeć tzw. kazbę, czyli fortecę wzniesioną przez sułtana Muhammada asz-Szejcha w XVI wieku. 



Podziwialiśmy też panoramę Agadiru, miasta które zbudowano całkowicie od nowa po trzęsieniu ziemi w 1960 roku. Dlatego jest takim bardzo nowoczesnym kurortem raczej. Prawdziwe Maroko dopiero przed nami.



Maroko, państwo większe o ¼ od Polski, jest krajem wielkich kontrastów. Przede wszystkim wynika to z bardzo zróżnicowanego ukształtowania powierzchni, na które składają się nadmorskie równiny, wysokie góry typu alpejskiego, pustynie, wyżyny. Wpływa to na różnorodność roślinności,  kulturę rolną, gospodarkę wodną. Z terenów wysokogórskich, gdzie śnieg leży nawet do czerwca, wodę doprowadza się do położonych niżej obszarów ciągami kamiennych rynien. 





  
Wszelkie uprawy prowadzone są z ogromną dbałością, choć większość prac wykonywana jest głównie ręcznie oraz przy pomocy mułów i osłów. Na peryferiach dominuje także transport zaprzęgowy. Typowym elementem krajobrazu są także pasące się stada owiec, kóz i krów. Kozy są tak wysportowane, że wchodzą z łatwością na drzewka arganowe, gdyż w okresie zbioru owoców są świetnymi pomocnikami w ich strząsaniu. 








Jechaliśmy tego dnia do Marakeszu i w drodze mieliśmy okazję przyjrzeć się z bliska plantacjom drzew arganowych, których nasiona są surowcem do produkcji olejku arganowego, zwanego złotem Berberów. Drzewa arganowe, należące do najstarszych na świecie, są mało znane poza Marokiem. Nawet tutaj rosną tylko w południowo zachodniej części kraju.




Owoc arganowy ma wielkość małej śliwki, wewnątrz posiada gorzką masę z zazwyczaj trzema ziarnami orzecha. Skorupa orzecha arganowego jest kilkanaście razy twardsza od skorupy orzecha laskowego. Zbiór orzechów odbywa się na przestrzeni lipca, sierpnia i września. Zbiory są szczególnie ciężkie ze względu na najwyższe upały w tym okresie. Produkcja oleju arganowego, która w większości nadal wykonywana jest metodami tradycyjnymi, jest długim procesem. Każdy orzech musi być otwarty, aby można było wyjąć ziarna. Czynności te wykonują przede wszystkim Marokanki. Z jednego drzewa arganowego uzyskuje się około 30 kg owoców, a następnie z tej masy około 1 litr oleju.




Jeszcze tego popołudnia mieliśmy okazję zajrzeć do zielarni berberyjskiej w Marrakeszu, gdzie mogliśmy dokonać zakupu zarówno oleju arganowego, jak i  produktów pochodnych oraz innych kosmetyków naturalnych. Można było kupić olejki różane, pomarańczowe, z opuncji, a także nasiona czarnuszki, mieszanki herbat miętowych, szafran i różne inne przyprawy.



Przyglądając się mijanym krajobrazom trzeba też zauważyć, że Maroko to kraj murów. Ogrodzone jest niemal wszystko: każdy dom, pole uprawne, sad czy pastwisko. Nad Oceanem, bliżej Agadiru, mury są budowane z miejscowej gliny wymieszanej z trawą. Z tego materiału buduje się także domostwa. Wszystko to jest niestety bardzo nietrwałe i co jakiś czas widać rozmyty deszczem mur czy ścianę opuszczonego domu. Przy okazji muszę dodać, że brązowo czekoladowy kolor tej gliny to jeden z tych typowych dla Maroka. Drugim istotnym jest ochra. Miałam wrażenie, że wszystkie inne kolory stanowią do tego brązu i ochry tylko domieszkę. No może poza indygo.  Z kolei na terenach górzystych jako budulca używa się więcej kamienia.










Tak więc wczesnym popołudniem dotarliśmy do Marrakeszu, niezwykłego miasta założonego w XI wieku. Najświetniejszy okres miasta przypadał na przełom XII i XIII wieku, gdy było stolicą imperium Almohadów. Z czasem jednak miasto straciło na znaczeniu na rzecz Fezu. Za panowania dynastii Saadytów, w XVI wieku, miasto ponownie rozkwitło, jednak po przejęciu władzy przez panującą do dziś dynastię Alawitów, stolicę przeniesiono do Meknes. Zapoznając się z tą burzliwą historią Maroka cieszyliśmy się, że wszystkie te miasta niebawem również zobaczymy.



Słynny Hotel Mamounia, w którym pisał swoje pamiętniki Churchil




Nasz hotel





Zgodnie z planem, po zakwaterowaniu w bardzo egzotycznym hotelu, pojechaliśmy zobaczyć meczet Koutoubija. Jest to najbardziej znany zabytek Marrakeszu i bez wątpienia symbol miasta. Minaret Meczetu Koutoubija ukończono już w XII wieku za panowania kalifa Almohadów Yaquba al-Mansura. Meczety Almohadów należą do największych, jakie wznoszono kiedykolwiek w zachodnim świecie muzułmańskim, były też naśladowane w późniejszych epokach. Budynek jest bardzo piękny, otoczony wspaniałym ogrodem i terenem z pozostałościami filarów dawnego meczetu.







Dla nas najbardziej interesująca była najstarsza część miasta (wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO) i do niej weszliśmy Bramą Północną. Zdumiewa fakt, że na szczycie uwiły sobie gniazdo bociany. 



Potem nastąpiło pierwsze zetknięcie z prawdziwą marokańską medyną, czyli starówką. Do kolorów dołączył zapach, zgiełk wąskich uliczek, zatłoczonych suków. Bez miejscowego przewodnika na pewno pogubilibyśmy się w minutę. 































Przemieszczając się krętymi uliczkami, chłonęliśmy atmosferę Marrakeszu odwiedzając kolejno: dwunastowieczny meczet i  medresę (szkołę koraniczną) Ali Ben Jusufa, 








grobowce Saadytów 









oraz dziewiętnastowieczny pałac Bahia.












A wieczorem marrakeska „wisienka na torcie” czyli Dżami al-Fana najsłynniejszy plac miejski w Maroku. Życie tętni tam całą dobę, gra muzyka, można spotkać zaklinaczy węży, treserów małp. Można zrobić sobie malunek z henny, tatuaż, zjeść marokańskie przysmaki, napić się świeżo wyciskanego soku. Po prostu jedno szaleństwo!



Najbardziej kojarzony z Marokiem jest charakterystyczny sposób przygotowania potraw i podawania ich na stół, czyli tadżine. Tadżine to specjalne naczynie wypalone z gliny, składające się z płaskiej misy ze szpiczastą pokrywą. W tadżine przygotowuje się wszelkie gatunki mięs i ryb z dodatkiem warzyw i często owoców. Misę z przygotowanymi produktami stawia się na żarzących się węglach na odpowiedni czas. Potem w tym naczyniu podaje się na stół. Naczynia do tadżine występują w różnych rozmiarach.  Są małe miseczki, na jedną lub dwie osoby, ale i wielkie na kilku gości. Z tych mniejszych je się bezpośrednio, z tych większych można sobie przełożyć na talerz. Potrawy przygotowywane w tadżine są przyprawiane specjalnymi mieszankami przypraw. Może ich być w zestawie nawet 12. Zawsze dominuje curry, pieprz i kmin. Poza tadżine warto spróbować wszelkiego rodzaju ryb i owoców morza z dodatkiem sałatek. Smaczne są też szaszłyczki (brochettes) z niewielkich kawałków mięsa nabijanych na długie szpile, zupy, najczęściej w postaci kremów. Najpopularniejsze to harira  z baraniny, soczewicy i pomidorów oraz bisara z zielonego groszku. Do wszystkiego podawane są świeżutkie, płaskie bułki najczęściej posypane ziarenkami, sosy na bazie pomidorów, kuskus oraz wyciskane soki, głównie z bardzo słodkich pomarańczy.

Nasza marrakeska kolacja


Następnego dnia czekała nas długa droga do kolejnej dawnej stolicy Maroka - do Fezu.

Z podziwem patrzyło się na przygotowane do zasiewów pola, na przycięte przed sezonem winnice, gaje oliwne, na kwitnące już migdałowce, dojrzewające pomarańcze i cytryny. Drzewka pomarańczowe rosną wzdłuż wielu ulic w miastach, lecz są to gatunki niejadalne, choć wyglądają pięknie. 








Już z okien samolotu widać było rozległe plantacje prowadzone pod folią. 




Tam dojrzewają pomidory czy truskawki, które Maroko eksportuje także do Polski. 

Dla Marokańczyków bardzo ważnym produktem jest cukier. W okresie francuskiej kolonizacji cukier z trzciny cukrowej dostarczany był z innych francuskich kolonii.  W Maroku nie uprawia się trzciny i po uzyskaniu niepodległości w 1956 roku zachwianie dostaw cukru stało się problemem. Okazuje się, że to my, Polacy nauczyliśmy Marokańczyków uprawiać buraki cukrowe, a także polscy inżynierowie wybudowali pierwszą cukrownię. Fajnie było coś takiego usłyszeć. 

Polacy są w ogóle rozpoznawani z daleka, zapraszani do kupowania, zjedzenia czegoś. Miejscowi znają sporo polskich słów niezbędnych do targowania. Jednak skubią nas bez taryfy ulgowej i żeby korzystnie coś kupić, trzeba być bardzo stanowczym i ostrożnym równocześnie. Ostatnio bożyszczem jest nasz Lewandowski. Widywało się małych chłopców, kopiących namiętnie piłkę na każdym kroku, w koszulkach z nazwiskiem Lewandowski. Też miło.

 W drodze do Fezu nie obyło się bez przystanków, w czasie których mogliśmy napić się kawy czy zjeść tadżine w wiosce, która specjalizuje się w przygotowaniu tych dań. 








Wjechaliśmy już w górski teren Atlasu i krajobraz bardzo się zmienił. Cały czas widać było bociany. Nawet trafiliśmy na bocianie sejmiki :) 












W czasie długich przejazdów trzeba było też skorzystać z toalety. Najczęściej wyglądały tak:




Zatrzymaliśmy się także w miejscowości Ifrane, która przez znaczną część roku stanowi ośrodek sportów zimowych. Także w letniej porze roku nie jest tu tak gorąco, jak na nadbrzeżnych równinach. Ludzie przyjeżdżają tu dla ochłody. W Ifrane było biało.












Przy okazji warto wiedzieć, że połowa dorosłych Marokańczyków to analfabeci, a wśród kobiet ta statystyka wynosi nawet ¾. Dla kontrastu we wspomnianym  Ifrane, mieści się jeden z najlepszych na świecie międzynarodowych uniwersytetów Al Akhawayn University, School of Business Administration. Wykładowym językiem jest tu angielski, a roczne czesne wynosi w przeliczeniu podobno 35 000 złotych. No i jeszcze utrzymać się trzeba.

Późnym wieczorem dotarliśmy do Fezu oglądając w drodze, kręcony w marokańskiej scenerii, film Claude Leloucha „Piano Bar”. Ten romantyczny thriller pełen pięknych zdjęć, ze znakomitą ścieżką dźwiękową wykonywaną głównie przez Patricię Kaas, debiutującą u boku Jeremiego Ironsa, podkręcił magiczny klimat Maroka.


Założony w VIII wieku Fez, od 807 roku stanowił pierwszą stolicę Maroka, ustanowioną przez Idrysa II. W dalszych wiekach miasto konkurowało o miano metropolii głównie z Marrakeszem, aż ostatecznie Alawici przywrócili mu w XVII wieku jego dawną rangę. Jedynie na krótko Mulaj Ismail ustanowił stolicą Meknes. Niestety kolonizacja Maroka przez Francuzów odebrała status stolicy Fezowi na rzecz Rabatu. I tak już zostało do czasów współczesnych.

Zwiedzanie Fezu zaczęliśmy od dzielnicy Fas-al-Dżadid czyli nowej medyny, gdzie mieliśmy okazję popatrzeć z zewnątrz na powstały w XIII wieku pałac królewski. Jest to w zasadzie zespół różnych pałaców przebudowywanych na przestrzeni wieków. Bardzo efektownie prezentuje się reprezentacyjna brama. Niestety obiekty nie są przeznaczone do zwiedzania.








Spacerem przeszliśmy do dawnego żydowskiego getta zwanego w Maroku Mellach. Przyglądając się, nieco odmiennej od muzułmańskiej zabudowie, doszliśmy do nieczynnej obecnie synagogi Danan.












Fez jest bardzo rozległym miastem, więc do najstarszej medyny Fas al-Bali trzeba było dojechać autobusem.  Pięknie prezentowała się panorama miasta.






Uliczki medyny były jeszcze węższe i bardziej kręte niż w Marrakeszu.






Brama Bab Bu Dżalud 


Tylko z przewodnikiem byliśmy w stanie trafić do istotnych miejsc w medynie, czyli m.in. meczetu El Karawijjin czy mauzoleum Mullaja Idrysa II.












W medynach najważniejszym miejscem jest zawsze suk, czyli targowisko. Na suku
można kupić wszystko.  Są miejsca, gdzie handluje się tylko mięsem, nawet wielbłądzim. Można też kupić wszelkie inne, z wyjątkiem oczywiście wieprzowiny. 


Dostępne są także najróżniejsze gatunki ryb, owoce, warzywa i zioła. Wśród ziół dominuje mięta, z której herbatę pije się ciągle i wszędzie. To taki marokański rytuał. Na targu kupuje się też produkty mniej lub bardziej przetworzone. Są więc owoce i warzywa suszone, kiszone, są nugaty, ciasteczka, przepięknie wyeksponowane przyprawy, jest pieczywo. 














Charakterystyczne dla Maroka jest też kupowanie głowy cukru umieszczanej w specjalnym pojemniku. Jest podawana na stół w czasie różnych ważnych uroczystości rodzinnych, także dawana jako prezent, na szczęście.




Uderza wzrok strój Marokańczyków. Rzadko widzi się kobiety nie mające przynajmniej na głowie chustki, czyli hidżaba. Wiele nosi też czadory i burki. Z kolei sporo mężczyzn ubranych jest w galabiję lub dżelab czyli długą szatę, koniecznie z kapturem.









Wracając jeszcze do poziomu kształcenia w Maroku trzeba wspomnieć, że obowiązkowa jest obecnie sześcioklasowa szkoła podstawowa, potem już jak kto woli. Dlatego poziom wykształcenia jest statystycznie niski i pociąga to za sobą niestety duże bezrobocie. Czasem jeden mężczyzna pracuje na całą, wielopokoleniową rodzinę. A kiedy Marokańczyk pracuje, to jest to naprawdę wielki wysiłek. W Fezie mieliśmy okazję przyjrzeć się ciężkiej pracy w wytwórni ceramiki i mozaiki, przetwórni skór  i warsztatach włókienniczych. Zwiedzając medyny  widać było na zapleczu sklepów pracujących głównie mężczyzn. Wykuwali lampy, misy, kołatki, ramy do luster czy obrazów, przetwarzali skóry, tkali, a nawet szyli, dziergali czy malowali obrazy. Wszystko wykonywane głównie ręcznie.












Produkcja ceramiki i mozaiki






















Warsztat tkacki










Praca w garbarni skór nie zmieniła się od Średniowiecza













W tych nader interesujących manufakturach kupiłam sobie na pamiątkę miniaturkę naczynia do tadżine, piękną (moim zdaniem) skórzaną torbę z berberskimi motywami oraz szal, także w tej bardzo marokańskiej kolorystyce.





Wieczorem chętni mogli wziąć udział w wieczorze feskim. W przepięknym rijadzie, wykorzystanym na restaurację, można było zjeść całkiem niezłą kolację, spróbować szarego wina 












i obejrzeć marokański program rozrywkowy. Kto miał szczęście, mógł być nawet zaproszony na scenę!




















Kolejnego dnia skierowaliśmy się na zachód, na powrót w stronę oceanu. 

Czasem po drodze zatrzymywaliśmy się w miejscach ciekawych widokowo. Zazwyczaj tam znajdowały się jakieś stragany z miejscowymi produktami.



Pierwszym celem na trasie były ruiny rzymskiego miasta Volubilis. Pierwsze ślady osadnictwa w tym miejscu pochodzą z III wieku p.n.e. Rozkwit miasta, jako siedziby rzymskich namiestników, datował się na pierwsze trzy wieki naszej ery. W kolejnych stuleciach miasto pod rządami Arabów rozwijało się nieprzerwanie aż do XVIII wieku, kiedy to sułtan Mulaj Ismail wykorzystał zachowane tu marmury do budowy Meknes.













Ten najbardziej bezlitosny władca w historii Maroka nie szczędził ani ludzi, ani pieniędzy, by rozbudować i upiększyć swoje miasto. W  1755 r. miasto nawiedziło trzęsienie ziemi, które niestety wstrzymało rozwój Meknes i całkowicie pozbawiło go znaczenia politycznego. Dziś Meknes to już raczej bardziej prowincjonalne miasto, jednak doskonale widać w nim ślady jego dawnej świetności. Miejscowość ta przez wielu uważana jest za „Wersal Maroka” lub ”Mały Paryż”. Największym zabytkiem Meknes jest Bab el - Mansur, symbol architektonicznej wizji sułtana Mulaja Ismaila. Jest to największa brama, jaka znajduje się w północnej Afryce. Jej ogrom podkreślają jeszcze dwie otaczające arkady, które zostały wsparte na marmurowych kolumnach, zagrabionych z rzymskiego Volubilis. 



Kolejnym zabytkiem Meknes jest grób Ismaila. Turyści mają tu wstęp jedynie do świą tyni. Do grobu dopuszczani są tylko muzułmanie.  













Pałac, jaki Mulaj Ismail zbudował dla przyćmienia wielkości francuskiego Króla Słońce, niestety nie przetrwał do naszych czasów. Pozostały tylko spichlerze oraz fragmenty olbrzymiej stajni. Resztę pochłonęło osiemnastowieczne trzęsienie ziemi.





W Meknes mieliśmy okazję zjeść marokańską zupę, przejść się po suku, a nawet byłaby możliwość przejażdżki bryczką. Niestety czasu nie starczyło, bo czekało kolejne cesarskie miasto – Rabat.














Wjeżdżając do Rabatu mijaliśmy teren należący do królewskiej posiadłości. 



Pierwsze zabudowania Rabatu 



Znaki drogowe bardzo mi się podobały :)



W Rabacie przede wszystkim pojechaliśmy w okolice królewskiej rezydencji, którą tym razem dało się sfotografować.  



Meczet w którym bywa rodzina królewska 





Przycięte tulipanowce w pobliżu królewskiej rezydencji



Będąc w Maroku nie da się nie zauważyć faktu, że najważniejszym po Allachu  jest król.  Obecnie panujący od 1999 roku Muhammad VI, wywodzący się z dynastii Alawitów, jest faktycznym, niepodważalnym przywódcą państwa. Wszystkie ostateczne decyzje należą do niego, nie wolno ich, ani jego samego, krytykować.  Jest człowiekiem wykształconym w dziedzinie prawa i nauk politycznych. Włada językiem arabskim, angielskim, francuskim i hiszpańskim. W 2002 roku pojął za żonę młodszą od siebie o 15 lat Salmę Bennani pochodzącą z Fezu, będącą inżynierem informatykiem. Ponoć była to miłość od pierwszego wejrzenia, niczym w bajce o Kopciuszku i dopiero po ślubie Salma otrzymała najwyższy tytuł księżnej Maroka. Obecnie tytułowana jest Lalla Salma. 



Para królewska ma dwoje dzieci:  dwunastoletniego Mulaja Hassana przygotowywanego do objęcia w przyszłości królewskiego tronu i siedmioletnią księżniczkę Chadidżę.
Muhammad VI zajmuje 25. miejsce na liście 50. najbogatszych polityków świata sporządzonej przez tygodnik „Angora” jako posiadacz 2,5 miliarda USD majątku osobistego. Na terenie Maroka ma do swojej dyspozycji trzy królewskie rezydencje, których nie wolno sfotografować nawet z daleka i pewnie kilka mniejszych siedzib. Jedynie pozwala się na robienie zdjęć bramy rezydencji w Rabacie, która w pewnej części jest nawet przeznaczona do zwiedzania. Druga posiadłość znajduje się w Agadirze i mieliśmy szczęście mieszkać w hotelu po przeciwnej stronie tylnego pałacowego wyjścia. Samą bramę udało mi się pstryknąć, ale całość otoczona jest gęstym żywopłotem, więc już nic poza tym nie było widać. 



Król korzysta także z pałacu w Fezie, pewnie ze względu na sentyment Lalli Salmy do miasta, z którego pochodzi. Mimo że Muhammad VI jest królem bardzo postępowym, zreformował wiele praw, wprowadził sporo reform, to wciąż wyczuwa się, że jest władcą absolutnym. Portrety króla, a także różne zdjęcia całej królewskiej rodziny, spotyka się na każdym kroku. Zdobią recepcje hotelowe, restauracje, sklepy, a nawet niektóre stragany. Podobno każdy Marokańczyk ma też przynajmniej królewskie zdjęcie w domu.







Sporo zrobiono na rzecz praw kobiet, szczególnie w zakresie Mudawana  czyli kodeksu rodzinnego. Przykładowo Marokańczyk może mieć cztery żony.  Jednak aktualne prawo wymusza na nim udowodnienie, że poziom życia pierwszej, czy następnych żon nie ulegnie pogorszeniu w przypadku kolejnego małżeństwa. Ukrócony został wcześniejszy proceder odsuwania starszej żony, zaniedbywania jej, z powodu kolejnego małżeństwa. Obecnie rzadko który Marokańczyk decyduje się na więcej niż jedną żonę. Podniesiono również wiek, w którym kobieta może wyjść za mąż. Osobiste zaangażowanie króla w prawa kobiet jest dla Maroka niewątpliwie znakiem czasów . Podczas gdy jego rządzący blisko czterdzieści lat ojciec, Hassan II, nigdy nie pokazał publicznie żadnej ze swoich żon, które zawsze pozostawały w zaciszu królewskiej rezydencji, jego syn nie tylko od początku sprzeciwiał się poligamii, ale swą narzeczoną, wykształconą informatyczkę, od razu przedstawił mediom i poddanym. Także po ślubie żona króla nie zniknęła z życia publicznego, ale towarzyszy mu często na oficjalnych wystąpieniach, nie zaniedbując jednocześnie własnych zajęć. Swoim postępowaniem Mohammed VI, który jest bardzo szanowany i lubiany przez poddanych, daje przykład pokoleniu swoich rówieśników, wskazując im pożytki jakie płyną z zaadaptowania pewnych zachodnich wzorców życia. Sporo kobiet pracuje, zwłaszcza w handlu. Widać, że często to one są szefowymi interesu. Moim zdaniem gorzej się z nimi handluje niż z mężczyznami. Ale o targowaniu to może jeszcze potem. Jednak dysproporcje społeczne i materialne wciąż są ogromne. O ile na wsi przynajmniej ludzie nie głodują, to w mieście jest bardzo trudno się utrzymać. Stąd łatwo po zmroku wpaść w ręce przeróżnych złodziei i rzezimieszków, niestety.

Z kolei na przedmieściach Rabatu znajduje się otoczona murami obronnymi osada Sala Colonia z I-IV w. 













Na terenie kompleksu dobrze zachowany jest minaret dawnego meczetu, wzniesionego przez kalifa Abu Jusufa.   










W oddali można znaleźć niewielkie białe budowle zakończone kopułami - to grobowce miejscowych świętych (marabutów). 





Dodatkowo charakteryzuje to miejsce ogromna ilość bocianów, które przylatują tu na zimę, podobno z Niemiec.









Ostatnie miejsce, do jakiego pojechaliśmy w Rabacie, to mauzoleum nieżyjących dwóch ostatnich władców Maroka.  Dowodem wspomnianego wyżej wielkiego szacunku dla króla jest ogromna dbałość o miejsca ich spoczynku. Szczególne wrażenie sprawia właśnie Mauzoleum Muhammada V. Ten pierwszy król Maroka (wcześniej władcy nosili miano sułtana) uważany jest za ojca narodu. W mauzoleum spoczywa również jego syn,Hassan II.












W sąsiedztwie mauzoleum mogliśmy też zobaczyć pozostałości  bardzo istotnego dla historii Maroka meczetu Hassana z XII wieku.




Z Rabatu wieki temu wyruszały armie mudżahedinów na podbój Europy. Sułtan Jakub al-Mansur władający na terytorium od Tunezji po Hiszpanię postanowił wybudować tu najwspanialszy meczet świata, przy którym spotkałaby się wracająca z Europy armia. Budowlę zaczęto wnosić w 1195 roku. Niestety nie doczekał się  - zmarł nim ukończono dzieło. Do dziś przetrwał minaret liczący 44 m wysokości. Niedokończony meczet został zniszczony przez wspomniane wcześniej trzęsienie ziemi.

Późnym wieczorem dotarliśmy do Casablanki. Ludzie z mojego pokolenia wciąż kojarzą Casablancę z nakręconym w 1942 roku amerykańskim filmem pod tym właśnie tytułem. Dla mnie też pewnym atutem przy wyborze podróży do Maroka była chęć zakosztowania magii tych miejsc, gdzie spędzali romantyczne chwile bohaterowie filmu grani przez legendarnych:  Humphreya Bogarta i Ingrid Bergman. Niestety już przed wyjazdem dowiedziałam się, że ani jedna scena filmu nie była kręcona w Maroku…



Jedyne miejsce, które ma dziś jakiś związek z filmem to Rick’s Café, lokal otwarty w 2004 roku. Przywołuje on wygląd i klimat stworzonego w filmie miejsca. Na pomysł odtworzenia ekskluzywnego klubu „Rick's Café Americain”, którego właścicielem był amerykański emigrant Rick Blaine, grany przez Humphreya Bogarta w „Casablance”, wpadła Kathy Kriger - była amerykańska dyplomatka. Zafascynowana kultowym filmem, stworzyła w marokańskiej Casablance restaurację. I tyle magii kina w tym miejscu…

 Wejście do Rick’s Café



Casablanca to największe miasto Maroka. Jak nazwa wskazuje, dominuje w jego architekturze kolor biały, zarówno w tętniących życiem centrach miasta jak i na wybrzeżu.

Nasz Hotel w Casablance :)




















Nad Oceanem







Będąc w Casablance nie można pominąć widocznego właściwie z każdej strony ogromnego meczetu. Noszącą dziś nazwę Meczet Hassana II świątynię rozpoczęto budować w 1986 roku jako spełnienie woli króla, wyrażonej w dniu jego 51 urodzin. Świątynię ukończono jednak dopiero siedem lat później. Wznosi się ona na sztucznym nasypie ponad wodami oceanu. Niekiedy otwierany jest też ogromny dach świątyni, aby wierni zgodnie z nauką Koranu mogli podziwiać boski ocean i nieboskłon.













Meczet Hassana II jest trzecim pod względem wielkości meczetem na świecie. W głównej sali modlitewnej może zmieścić się 25 tysięcy muzułmanów, a na jego rozległym dziedzińcu dalsze 80 tysięcy. Do świątyni przylega minaret o wysokości 210 metrów, co czyni go najwyższym minaretem na świecie i najwyższą budowlą w Maroku. Minaret ten w nocy wysyła wiązkę laserową o zasięgu ok. 30 km w kierunku Mekki.  Koszt budowy szacuje się na 585 mln Euro, ale są też opinie, że wynosił on sporo więcej. Na budowę meczetu część środków pochodziła z publicznych datków. Mieszkańcy zobowiązani byli do płacenia datków za potwierdzeniem.



















W podziemiach znajdują się rozległe pomieszczenia do rytualnych obmywań oraz hammam. Niestety obiekty nie są wykorzystywane, gdyż podobno niesprawna jest wentylacja. Tyle to kosztowało, a nie uniknięto błędów budowlanych











Tak prezentuje się meczet od strony Oceanu. Moje zdjęcie nie wyszło najlepiej, bo pogoda nie była odpowiednia. Ale prezentuję też "pożyczone", zrobione w pełnym słońcu :)





I tak powoli zaczęliśmy zamykać pętlę naszej podróży, zmierzając  coraz bardziej w kierunku Agadiru. Przed nami rozciągały się przepiękne krajobrazy nad oceanem, a urocze miejscowości odwiedzane kolejno, zachęcały do powrotu nawet na leniwe, stacjonarne wakacje.
I tak godna polecenia jest Al Dżadida, dawna enklawa portugalska. 





Tu zwiedzaliśmy fortecę Mazagran, 







Zobaczyliśmy sprawiająca ogromne wrażenie Cysternę Portugalską (czyli magazyn wody), 



stare miasto, gdzie kościół (nieczynny już) sąsiadował z meczetem. 



Mieliśmy okazję zjeść przepyszne dania rybne. Mix tych przysmaków był bardzo urozmaicony i całkiem niedrogi.



A kto był jeszcze głodny, mógł spróbować świeżo złowionych ostryg i jeżowców w malowniczym miasteczku Walidijja. Wybrzeże jest tu niesamowite, a samą miejscowość naprawdę warto polecić na spokojne wakacje.















Na nocleg przyjechaliśmy do Safi, miasta słynącego z garncarstwa i ceramiki. 









Bardzo podobał mi się hotelik, w którym zostaliśmy zakwaterowani.





Rano wyjazd do kolejnej, bardzo interesującej historycznie miejscowości na wybrzeżu, do Essaouiry. Tak brzmi francuska nazwa marokańskiej As-Sawiry.  To siedemdziesięciotysięczne miasto jest bardzo malownicze, może z powodu wieloletnich tradycji hippisowskich? Tu jest coś w powietrzu, medyna jest jednak inna, port przypomina południe Francji. Więcej tu wystawionych do sprzedaży obrazów, rzeźb, antyków. W sklepach, oferujących odzież, można nabyć naprawdę piękne kreacje, które robią potem furorę w Europie. Oj sporo rzeczy mi się podobało, ale tyle wydałam już na prezenty, że skończyło się jedynie na zakupie obrazka na płótnie, przedstawiającego kozy na drzewku arganowym. Kupiliśmy go tak korzystnie, że wartość zrobionej już w Polsce ramy, okazała się kilkakrotnie wyższa…



Wisi sobie teraz w towarzystwie obrazów naszych rodzimych, chorzowskich artystów plastyków :)



W porcie















W medynie



























W Essaouirze odwiedziliśmy też bardzo ciekawe miejsce, mianowicie wytwórnię produktów z drewna tujowego. Także tutaj większość czynności wykonywano ręcznie, a wyroby po prostu boskie. Niestety ceny również adekwatne do pracochłonności.











No i przyszło żegnać pełne kontrastów Maroko...

Zdjęcie dzięki uprzejmości Pani Joli :) Dziękuję!






Wieczorem wróciliśmy do Agadiru, gdzie następnego dnia, od rana, kolejni towarzysze podróży odlatywali do kraju. Katowice miały czarter dopiero na popołudnie, więc mogliśmy jeszcze skorzystać z leżakowania na słońcu nad hotelowym basenem, pożegnać ocean i wydać ostatnie dirhamy.




Wybór oferty Rainbow Tours to dobra decyzja, gdyż wycieczka była bardzo dobrze zorganizowana zarówno pod względem samej podróży do Maroka, jak i objazdu na miejscu. 

A jaki piękny mieliśmy autobus :)



Wielkie podziękowanie należy się naszej pilotce Pani Dorocie Szelezińskiej, która profesjonalnie, z wielkim zaangażowaniem i troską o nas, powiodła nas szlakiem cesarskich miast. Docenić należy także jej dbałość o szczegóły, czyli dobór muzyki, jaka nam towarzyszyła w autokarze, propozycje filmów przy dłuższych trasach, czy polecenie lektur już na przyszłość. Tak więc Pani Doroto, wielkie dzięki!