niedziela, 6 sierpnia 2017

Ta ostatnia niedziela czyli Côte d'Azur 2017

Jak widać „dobra zmiana” w oświacie spowodowała, że niestety odbyliśmy ostatnią w naszym przyjacielskim zespole zagraniczną wyprawę.

Ale podróż była godna miana tej „wieńczącej dzieło”. Została skalkulowana na 6000 kilometrów autokarem, a jechaliśmy przez Czechy, Austrię, Włochy, Monako i Francję do Andory, a potem wracaliśmy tą samą trasą. Ostatecznie jadąc z Andory zahaczyliśmy jeszcze o hiszpańską Katalonię. Dzięki temu mogliśmy napawać się  dodatkowo przepięknymi widokami.



28 czerwca 2017 roku wyruszyliśmy skoro świt spod kościoła św. Jadwigi w Chorzowie licząc jak zawsze na opiekę naszej świętej Patronki.
Już w Czechach, na pierwszym postoju w okolicach Mikulova, było lawendowo.



Dłuższy postój zaliczamy w Wiedniu. Wszyscy Wiedeń znamy z wcześniejszych tutaj odwiedzin, więc tylko mały spacer, 































zaglądamy do kościoła św. Michała








do katedry św. Stefana







jeszcze kawa, tort Sachera…





…i dalej w drogę.

Im dalej w kierunku Włoch, a zwłaszcza Wenecji, pogoda coraz bardziej się psuła. 


W strugach deszczu i burzy dotarliśmy do naszego hotelu Piramidi w okolicy miejscowości Vicenza.



Rankiem, po śniadaniu dość szybko docieramy do Francji i zaraz potem do Monako. Niestety jazda po drogach Południowej Europy uświadomiła nam, że drogowe korki będą mocno naszą podróż spowalniać.






Jakoś udaje się zaparkować nasz nieduży autokar i ruszamy na zwiedzanie.



Watykan jest najmniejszym państwem na świecie, Księstwo Monako plasuje się na pozycji drugiej, mając zaledwie 1,95 km² powierzchni. Aż dziw, że dało się wyodrębnić tutaj 5 głównych dzielnic:  Fontvieille, La Condamine, Les Moneghetti, Monaco-Ville i Monte Carlo. Na tym niewielkim obszarze mieszka ok. 35 tys. osób aż 119 narodowości. Tym samym Monako jest najgęściej zaludnionym państwem na świecie.
Z parkingu ruchomymi schodami wjeżdżamy wprost do dzielnicy Monaco-Ville. Oczywiście dech zapierają widoki górskiego krajobrazu, morza i architektury wtopionej w tę naturalną przestrzeń.



Idziemy w kierunku Pałacu Książęcego pochodzącego z 1215 roku. 













Po drodze wchodzimy do katedry, gdzie m.in. znajdują się grobowce monakijskich władców, a przede wszystkim interesujący turystów grobowiec księżnej Grace, tragicznie zmarłej małżonki księcia Rainera III.













Obecnie władcą Monako jest Albert II. Należy oczywiście do rodziny Grimaldich, która rządzi w Monako od XIII wieku. 



A oto książęcy pałac 




Na pałacowym placu podziwiać można pokaźne armaty, które kiedyś służyły obronie, a dziś są atrakcją turystyczną.






Monako stanowi poważne centrum motoryzacji. Przecież najstarszym wyścigiem samochodowym, organizowanym od 1911 roku jest właśnie Rajd Monte Carlo. Będąc w Monako nie da się o tym zapomnieć.





Przemieszczamy się nabrzeżem w kierunku dzielnicy Monte Carlo.
























Przyglądamy się gmachowi Opery. Akurat trwają przygotowania do wieczornego koncertu.

Potem już „perełka” bogatego świata – słynne kasyno.

Kasyn jest w Monako oczywiście więcej i co ciekawe, mogą w nich grać wyłącznie zagraniczni goście. Monakijczycy mają bezwzględny zakaz gry.
Do kasyna można wejść tylko w odpowiednim stroju. Szczególne kanony dotyczą mężczyzn (marynarki, krawaty czy muszki, wizytowe buty, itd.), więc nasi panowie, przeważnie w sandałach, nie mieli szans zagrania. Panie nie są tak bezwzględnie lustrowane, no to weszłyśmy do holu kasyna. Nawet zrobiłyśmy sobie zdjęcia przy zaaranżowanej „ściance”. Jednak zagrać, choćby na jednorękim bandycie, nie zdecydowałyśmy się.


Wielkie wygrane pozostały więc tylko w marzeniach.













Autobusem komunikacji miejskiej wróciliśmy na parking. Teraz pozostało jeszcze tylko znaleźć nasz hotel Kyriad w okolicy miasteczka Saint Raphael. 




Tu spędzimy dwie noce, więc rano nie musimy na szczęście pakować bagaży. Dostaliśmy pyszną kolację, a i śniadanie było iście królewskie.



Kolejnego dnia, znowu w korkach, pojechaliśmy do Nicei. 



























Tu czekała na nas przewodniczka Polka, poślubiona szczęśliwie miejscowemu Francuzowi. Pokazała nam co najważniejsze w tej przepięknej miejscowości.

Nicea, licząca ok. 350 tysięcy mieszkańców jest uznana stolicą Lazurowego Wybrzeża. Jest to miasto kosmopolityczne, gdzie na każdym kroku spotyka się ludzi z całego świata. My spotkaliśmy np. Chinki mówiące po polsku, gdyż studiują w Krakowie polonistykę. 



Historia Nicei, jako miasta francuskiego, jest bardzo krótka. Przyłączenie nastąpiło dopiero w 1860 roku.
Najważniejsze atrakcje to oczywiście Stare Miasto z wąskimi uliczkami i straganami prowansalskimi.































Trzeba koniecznie przespacerować się Promenadą Anglików, ciągnącą się aż 7 kilometrów. W miejscu tym trwały przygotowania do upamiętnienia pierwszej rocznicy tragicznego wydarzenia. W wyniku terrorystycznego wjazdu ciężarówką przed rokiem, 14 lipca zginęło tutaj 87 osób. Przejmujące wrażenie robią umieszczone w pobliskiej katedrze zdjęcia ofiar.











Na ulicy, pośród tłumu, wciąż spotyka się uzbrojonych wojskowych.





Windą pojechaliśmy także na Wzgórze Zamkowe, ulubione miejsce pobytu mieszkańców, zwłaszcza rodziców z pociechami.











Pierwsze wzmianki o tym terenie pochodzą z IV wieku p.n.e. i dotyczą greckiej osady o nazwie Nikaia.
Z pochodzącego z późniejszych czasów zamku niewiele już zostało, ale miejsce jest i tak urocze. Mnóstwo zieleni, terenów spacerowych i oczywiście bezcenne widoki na promenadę i port nicejski.





















Francja to niewątpliwie region słynący z produkcji perfum, więc wypada odwiedzić jakiegoś ich producenta. My wybraliśmy jedną z trzech wytwórni Fragonarda zlokalizowaną w malowniczej miejscowości Èze.
Pracownica firmy pokazała nam zakład, opowiedziała o tzw. "nosach", specjalistach od komponowania perfum, a potem zaprosiła do sklepu firmowego.Tam wąchaniu, wybieraniu i kupowaniu zdawało się nie być końca.







Swoją nazwę perfumeria Fragonard wzięła od francuskiego malarza Jeana Honore’a Fragonarda, urodzonego w XVIII w. w Grasse. W Grasse właśnie znajduje się pierwsza ich fabryka perfum z 1782 r. Perfumy pod marką Fragonard są produkowane nieprzerwanie od 1926 r. Dzisiaj Fragonard to nie tylko perfumeria, ale również m.in. luksusowe dodatki toaletowe.
Wytwórnia zlokalizowana jest poza murami średniowiecznego miasteczka, więc na krótko odwiedziliśmy je także. Èze to w zasadzie dwa miasta leżące na trzech poziomach. Samo miasto wygląda więc bardzo malowniczo, a widoki z tarasów również przepiękne.









Wśród zabytków warto odwiedzić kościół N. D. l’Assomption z XVIII wieku stojący na ruinach wcześniejszej świątyni.





W pobliżu znajduje się także bardzo urokliwa nekropolia.







Późnym popołudniem zawitaliśmy jeszcze do kultowej na Lazurowym Wybrzeżu miejscowości Saint Tropez.

Nazwa kurortu pochodzi od św. Torpesa, chrześcijańskiego męczennika żyjącego za czasów Nerona, którego ciało znaleziono w zatoce. Miejscowość generalnie jest niewielka i liczy niespełna 6000 stałych mieszkańców, lecz w sezonie odwiedzana jest przez miliony turystów. Wielu, tak jak my, zagląda tu nie więcej niż na parę godzin. 

















Saint Tropez stało się słynne za sprawą filmów. Najpierw w związku z tytułem „I Bóg stworzył kobietę” z Brigitte Bardot w roli głównej, a potem sławy przydała seria o żandarmach z wiodącą rolą Louisa de Funes.
Prosto z parkingu kroki nasze skierowaliśmy przede wszystkim do Baie des Caneberies,  czyli Zatoki Milionerów i mieliśmy okazję przejść obok słynnego posterunku żandarmerii.



W Saint Tropez malował swoje obrazy Henri Matisse, pisał Guy de Maupassant. Letnią willę ma tu m.in. Roman Polański, a mieli także George Michael i Michael Jackson.





















Otarliśmy się więc kolejny raz o bogaty świat i wracamy do naszego hotelu oglądając po drodze wspaniałe pejzaże Lazurowego Wybrzeża.

Kolejny dzień, sobota, to przejazd w kierunku Marsylii, znowu z bagażami. I znowu korki, błądzenie po „zakazanych” dzielnicach miasta, ale w końcu pilotowani przez taksówkę docieramy na spotkanie z przewodniczką.














Tras zwiedzania Marsylii jest kilka, a my mamy tylko parę godzin. Wybieramy więc jedną, niestety nie obejmującą Bazyliki Notre Dame de la Garde. Świątynię możemy podziwiać tylko z daleka. Pchać się tam znowu w korkach nie ma sensu.



Marsylia to stolica Delty Rodanu i graniczącej z Lazurowym Wybrzeżem Prowansji. Na szczęście wszystkie najważniejsze atrakcje Marsylii znajdują się w okolicy starego portu, więc nie musimy za daleko się ruszać. Tu zresztą po przejściu naszej trasy mamy czas na posiłek. Stolik pod parasolami z widokiem na port, dobra kawa – po prostu bajka.







Zaliczyliśmy więc spacer po Starym Mieście,







































Muzeum Historii Marsylii, gdzie zebrano przedmioty z wraków statków i miejscowych wykopalisk





Ogromne wrażenie robi La Vieille Charité, dawny przytułek i hospicjum, a dziś obiekt społeczno kulturalny.












Zobaczyliśmy też Katedrę la Major, nazywaną przez mieszkańców piżamą. Widać dlaczego :)








Tylko z daleka widać było wyspę i zamek If ze słynnym więzieniem, w którym przebywał Edmund Dantes, poźniejszy Hrabia Monte Christo. I znowu Dumas…

W drodze do kolejnego hotelu, tym razem B&B w Nimes, odwiedzamy jeszcze urokliwe Aix en Provence.

Tu z kolei urodził się, zmarł i spędził większą część życia Paul Cezanne francuski postimpresjonista. Zwiedzać można atelier artysty oraz zobaczyć dom, w którym się urodził.






Duże wrażenie robi Starówka Aix, a zwłaszcza główny trakt spacerowy Cours Mirabeau. Rozpoczyna się wielką fontanną na rondzie. 



Deptak przypominał mi nieco Ramblę w Barcelonie.




















Trzeba pójść nieco w bok, aby dojść do okazałej katedry Saint-Saveur budowanej od V do XVIII wieku.













I jeszcze kościół oo. Oblatów







W Aix en Provence panował straszny tłok. Miało się wrażenie, że cała Marsylia przyjechała tutaj na weekend!






A to nasz hotel B&B w Nimes 



Niedzielę rozpoczynamy od przejazdu do Arles, gdzie planowany jest m.in. udział we Mszy Św.






W Arles tego dnia obchodzone było Święto Stroju, co dodało fajnych wrażeń do pobytu w tym mieście.

















Arles to bardzo stare miasto. Pierwsze wzmianki pochodzą z ok. 800 roku p.n.e. i dotyczą osady założonej przez Ligurów. Rozkwit miasta nastąpił jednak dopiero pod panowaniem Rzymian. Stąd pozostałości takie jak amfiteatr z areną, teatr rzymski, 

















czy obelisk stanowiący pozostałość po antycznym cyrku z czasów Konstantyna II.





Inne zabytki pochodzą głównie ze Średniowiecza. 















Należy zwłaszcza wymienić kościół (mający dawniej status katedry) św. Trophima z wspaniałą fasadą. Obiekt ten uznawany jest za najciekawszy przykład sztuki romańskiej.



























Trzeba też wspomnieć o Alyscamps, najbardziej znanym cmentarzu średniowiecznym. Założony został jeszcze w czasach rzymskich, lecz po chrystianizacji nadal pełnił przypisaną mu funkcję.


W Arles mieszkał także, tworzył i… leczył się psychiatrycznie malarz okresu impresjonistycznego Vincent van Gogh. Urzeczony słońcem i prowansalskimi krajobrazami stworzył tu ponad 300 swoich prac.
W tzw "żółtym domu" urządzono muzeum i tutaj także mieści się sypialnia przedstawiona na jego słynnym obrazie.



Tak oznaczone są miejsca, gdzie artysta siadał ze sztalugami



Był też czas na zakupy :)











Bardzo mnie interesowały te siatki w sprzedaży. Dokładnie takie same pamiętam z dzieciństwa. Chodziło się z nimi na zakupy, zwłaszcza po chleb :)

Z Arles jedziemy na krótko do Fontvieille. To osada, której początki sięgają neolitu, a zasłynęła z budowanych tutaj pierwszych młynów do produkcji oliwy, a później wiatraków. Najsłynniejsze z nich to Sourdon, Ramet, Tissot-Avon, Ribes czy wiatrak Alfonsa Dueta.







W okolicy wiatraku cykady dawały oszałamiający koncert.


A potem już rzymski akwedukt Pont du Gard, a właściwie jego odcinek zachowany w dolinie rzeki Gard. 











Akwedukt powstał w I wieku p.n.e. i prowadził wodę ze źródeł w Uzès do Nimes. Łączna jego długość wynosiła około 50 km.
Od czasów średniowiecznych akwedukt w tym miejscu zaczął służyć jako most, dlatego pewnie nie został obrabowany z kamienia budowlanego.







Tych wszystkich informacji można dowiedzieć się zwiedzając wspaniale zorganizowane multimedialne muzeum w pobliżu obiektu.







Wieczorem pospacerowaliśmy jeszcze po Nimes oddychając atmosferą leniwego, niedzielnego wieczoru.
Dużo tu przestrzeni i zieleni. 
















W centrum miasta króluje oczywiście antyczna arena. Akurat odbywał się tam koncert.



Z Nimes związana jest też pewna ciekawostka. Otóż wielu pewnie zastanawia się, skąd na większości jeansów różnych marek widnieje napis DENIM. Otóż materiał na pierwsze jeansy miał pochodzić właśnie z Nimes. Był tu wcześniej wykorzystywany do produkcji żagli. Francuski zapis zwrotu „z Nimes” to de Nîmes, ale w tym języku nie wymawia się końcówek. W takim wypadku słyszymy de nim, co zapisano właśnie jako denim. Ciekawe, prawda?



Poniedziałkowy poranek to znowu pakowanie i przejazd do kolejnej perełki Prowansji, do Avignon.
Kilka lat temu, może w trochę innym zestawieniu, byliśmy już tutaj. Wraz z mężem zrezygnowaliśmy więc ze zwiedzania Pałacu Papieskiego oraz wejścia (teraz już płatnego) na słynny most św. Benezeta.
Był czas na spokojny spacer po uliczkach Starego Miasta, posłuchanie ulicznych muzyków, zakup prezentów czy posiedzenie przy kawie na katedralnym placu.


























Znowu te siatki :)

Przypadkowo znaleźliśmy kościół, gdzie znajdują się relikwie i grób św. Benezeta, patrona dwunastowiecznego mostu.









Jeszcze ostatni rzut oka na słynny most 










i jedziemy do osławionego Carcassonne.





Pierwsze ślady osadnictwa w rejonie miasta pochodzą sprzed 3500 lat. W VIII wieku p.n.e. wzgórze Carcas było ważnym ośrodkiem handlu. Obecna zabytkowa architektura stanowi największy w Europie średniowieczny kompleks urbanistyczny. Składa się on z warownego miasta górnego i miasta dolnego.









Stary cmentarz





Miasto otoczone jest dwoma pasmami murów z bramami i barbakanami oraz pierścieniem wałów obronnych z wieżami.












Obwód wewnętrzny został wzniesiony w wieku VI, natomiast zewnętrzny powstał w XIII. Szczególnie wart zobaczenia jest zamek obronny oraz romańsko-gotycki kościół St. Nazaire.









Jednak najcenniejsza jest atmosfera samego miasta. Ono pulsuje życiem i  gwarem, jakby czas się zatrzymał. Niesamowite!













































A tu bardzo stylowa umywalka



Dla mnie wizyta w Carcassonne była także istotna ze względu na jedną z ulubionych gier planszowych, w które gram z moimi wnukami!



Trzeba wspomnieć, że do tej pory pogoda była dla nas łaskawa. Wiał mistral i czasem było nawet chłodno. Lecz w Carcassonne zrobiło się upalnie i gdy wieczorem dotarliśmy do słynnego Sanktuarium w Lourdes było także bardzo ciepło.

Dwie noce spędzimy w hoteliku typowym dla pielgrzymów. Obiektowi na pewno przydałby się lifting, lecz kiedy pątnicy przybywają nieprzerwanym strumieniem, kto myślałby o remontach! W jadalni też było bardzo domowo, a jedzenie swojskie. Jest bardzo rodzinnie, więc nie wydziwiamy.



Od rana mamy w planie podążać śladami św. Bernadetty, której ukazała się w pobliskiej grocie Matka Przenajświętsza. Kilka osób poszło już bardzo wcześnie na odprawianą po polsku mszę św.
Lourdes to największy we Francji i jeden z największych ośrodków kultu maryjnego na świecie, odwiedzany rocznie przez 6 milionów pielgrzymów.
Tutaj, 11 lutego 1858 roku przy jaskini Massabielle Matka Boża objawiła się czternastoletniej Bernadecie Soubirous. W 1874 roku w miejscu tym postawiono statuę Matki Bożej z Lourdes, a następnie neogotycką bazylikę. Sama Bernadeta wstąpiła w 1866 roku do klasztoru Nevers, a w 1933 roku została ogłoszona świętą.















Podziemna bazylika Piusa X mogąca pomieścić 25 000 ludzi.







Kaplica różańcowa











Dla mnie pobyt w Lourdes był szczególnie ważny, gdyż wychowana w Panewnikach, mieszkałam kilkaset metrów od repliki lurdzkiej groty, zbudowanej na terenach klasztoru o.o. Franciszkanów i ich kościoła, również jak w Lourdes, neogotyckiego. Podobna bardzo:



Poza grotą Massabielle odwiedziliśmy kościół parafialny, gdzie Bernadeta była ochrzczona, 














jej dom rodzinny, 













oraz ubogie pokoiki, gdzie zamieszkała rodzina Soubirous po utracie młyna, w którym zarabiał na życie ojciec.




















Obejrzeliśmy także bardzo zręcznie opracowaną prezentację dotyczącą cudownego medalika.











Był też czas na zakupy w miejscowej hali targowej, 











oraz w licznych sklepikach z dewocjonaliami i pamiątkami.





Wieczorem wzięliśmy udział w procesji różańcowej, co dostarczyło wielu wzruszeń i przeżyć. Podobnie jak dwa lata temu w Fatimie, tyle tu wiary, nadziei, ufności…
















Kolejnego dnia najwytrwalsi udali się raz jeszcze do groty na mszę, a potem już razem wyruszyliśmy w daleką drogę do zagubionego w Pirenejach Księstwa Andory.
Z zachwytem patrzymy na zbliżające się coraz bardziej pasmo Pirenejów. Widoki są po prostu bezcenne. 





























Nie my jedni obraliśmy sobie ten cel podróży, więc na drodze niestety jak zwykle spory ruch.
Mówi się, że Andora to kamień wrzucony w granicę między Katalonią i Francją. Historia mówi, że prawa miejskie i niezależność nadał Andorze Karol Wielki w nagrodę za waleczność mieszkańców podczas wojen z Maurami. I chociaż wydarzenie to nie jest faktem, to postać Karola Wielkiego pojawia się nawet w andorskim hymnie – „Karol Wielki, mój ojciec, wyzwolił mnie od Arabów.”
Państwo ma swoją autonomię, lecz władzę sprawują tu zgodnie z tradycją biskup hiszpańskiego miasta Seo de Urgel i prezydent Francji. Bardzo to dziwne…
Powierzchnia księstwa wynosi zaledwie 468 km² i w latach osiemdziesiątych XX wieku mieszkało tu zaledwie 20 tysięcy osób. Obecnie liczba ta jest niemal pięciokrotnie wyższa, a spowodowane jest to głównie turystyką zakupową. O Andorze można powiedzieć, że jest to największa strefa bezcłowa w Europie.
Jazda w korkach mocno ograniczyła czas naszego pobytu w Andorze, więc nastawiliśmy się tylko na oglądanie miejskiej architektury, wysłanie kartek i zakup drobnych pamiątek.
Andora to siedem niezależnych parafii, z których najważniejsza to ta o nazwie Andora. 
Mijaliśmy po drodze kilka takich mniejszych miejscowości


















Zabytków Andora posiada bardzo niewiele. W metropolii warto zatrzymać się przy Casa de la Vall budynku pochodzącym z XVI wieku, gdzie obecnie znajduje się siedziba rządu i sądownictwa. 











W pobliskim kościele można też zobaczyć ważną dla Andorczyków figurkę Matki Bożej Patronki Andory.









Aby uniknąć natężenia ruchu kierowcy z powrotem decydują się jechać przez Hiszpanię. Ruch faktycznie mniejszy, ale jedziemy przez środek Parku Narodowego Katalońskich Pirenejów czyli niejednokrotnie karkołomnymi serpentynami. Jazda może nieco wolna, ale widoki bezcenne!














Ponownie zjeżdżamy na Lazurowe Wybrzeże i wieczorem docieramy do hotelu w Montpelier w okolicach Sete.

Powoli pętla naszej podróży zaczyna się zamykać. Kolejny dzień zakończy się w okolicach włoskiej Werony. Jednak zanim tam dotrzemy, zatrzymujemy się w Vence, francuskim mieście artystów. 









Pośród plejady takich artystów jak Ida Rubinstein, Raoul Dufy, Marc Chagal, D.H. Lawrence czy Henri Matisse żył tutaj i zmarł nasz Witold Gombrowicz. Aktualnie w domu, w którym mieszkał Gombrowicz, przeprowadzany jest remont. Jesienią ma być otwarte niewielkie muzeum w mieszkaniu Gombrowiczów. 





Mieliśmy szczęście spotkać przed domem wdowę po słynnym pisarzu, Panią Ritę przyglądającą się postępowi prac. Niesamowity zbieg okoliczności!



Stare Miasto w Vence jest niesamowicie urokliwe. Spacer po nim to niebywała przyjemność. 



















A kiedy usiądzie się w skwarny dzień w kawiarnianym ogródku, to już nie ma nic przyjemniejszego. Tu jadłam najlepszy w życiu krem brûlée.





W centrum, tuż obok budynku urzędu miasta stoi katedra Najświętszej Marii Panny Narodzenia. W wejściu do niej, po obu stronach znajdują się kamienie z wygrawerowanymi dedykacjami dla cesarzy, pochodzące z I wieku n.e. Wewnątrz katedry zobaczymy m.in. mozaikę autorstwa Marca Chagalla.







Inna atrakcja będąca celem wycieczek to Kaplica Różańcowa (Chapelle du Rosaire) udekorowana przez Matisse’a,  która stoi poza średniowiecznym wzgórzem. W kaplicy nie wolno robić zdjęć, ale wujek G. zawsze pomocny :)






Myślę, że mogę opowiedzieć o jeszcze jednym zdarzeniu. Otóż w naszych podróżach niemal zawsze towarzyszy nam znany chorzowski artysta plastyk Pan Marian Knobloch. Pozwolił mi zrobić sobie zdjęcie na tle fotografii Henriego Matisse'a w towarzystwie zakonnicy. I oto jak wyszło:



Osobiście wolę malarstwo Pana Knoblocha :)

A to widok z tarasu Kaplicy Różańcowej





Miastem zachwycał się także Nostredamus, który pisał, że ogrody Vence są cudem Prowansji. Faktycznie, tu nawet zwykłe klomby są niezwykłe.







Nowy dzień, już w Weronie, oczywiście pod znakiem Romea i Julii. W rzeczywistości nie istniała taka tragicznie zakochana para, a Szekspir, autor słynnego dramatu nigdy nie był w Weronie. Aczkolwiek rodziny Capuletich i Montecchich istniały faktycznie. Cóż to jednak za problem ponaginać fakty i stworzyć miejsca, gdzie takowe postacie mogłyby się znaleźć.
Najpierw jednak mijamy Castelvecchio – pięknie zachowany zamek, który w średniowieczu był siedzibą rodu Scaglierich, zabytkowym mostem przechodzimy na drugą stronę Adygi i wzdłuż rzeki docieramy na Stare Miasto. 































Następnie mijamy starożytny amfiteatr, starszy niż rzymskie Koloseum 
















i idziemy uliczkami Starego Miasta na Piazza delle Erbe (Plac Ziół) – serce Werony i najstarszy miejski plac, położony w miejscu dawnego Forum Romanum.























Stąd już niedaleko do Casa di Giulietta czyli Domu Julii. Wygląda dokładnie tak, jak opisał go w sztuce Szekspir, choć słynny balkon dobudowano dopiero w 1935 r. Każdy przybywający pod Dom Julii, powinien dotknąć piersi posągu Julii. Dzięki temu znajdzie prawdziwą miłość lub jak ją już odnalazł, będzie szczęśliwy do końca swoich dni. 



Na ścianach jest bardzo kolorowo od poprzylepianych karteczek z zapiskami zakochanych par oraz tych, poszukujących prawdziwej miłości. Oczywiście byłam na balkonie, a mój Romeo patrzył na mnie z dołu :)















Idziemy przez Piazza dei Signori – zwanym również Placem Dantego. Możemy tu zobaczyć najpiękniejszy renesansowy budynek w Weronie XV-wieczna Loggia del Consiglio.











Z kolei wokół małego XII-wiecznego kościoła Santa Maria Antica rozmieszczone są sarkofagi  członków rodu della Scala, niegdysiejszych władców Werony.

















Mamy także okazję zatrzymać się przy domu Romea.



Romantycznie nastrojeni jedziemy w kierunku Austrii, konkretnie do Klagenfurtu, gdzie nocujemy w wygodnym hotelu Aragia.



W czasie ostatniej już na naszym wyjeździe kolacji padły słowa podsumowań, podziękowań, polało się kilka łez… Mimo wszystko mamy nadzieję spotykać się jeszcze w naszym przyjaznym gronie, może organizowanym inaczej. Trzeba wierzyć!
Ostatni dzień spędzamy na krótkim zwiedzaniu Klagenfurtu.
















Od 2007 roku oficjalna nazwa miasta to Klagenfurt nad Worthersee. 
Worthersee, to tzw. „austriackie morze” ma ogromne znaczenie dla miasta, gdyż ma przyciągnąć turystów. W oficjalnych przewodnikach wydawanych przez miejscowy urząd turystyczny Klagenfurt już od jakiegoś czasu nazywany jest "różą jeziora Worthersee". Tutejsza plaża to ponoć największa w Europie plaża śródlądowa. Brzegi Worthersee - długiego na 16,5 kilometra i kształtem przypominającego pełzającego węża - dumnie nazywane są austriacką riwierą. 
I chyba wszystko działa, bo w to sobotnie przedpołudnie miasto było tłumne i gwarne.



Stare miasto Klagenfurtu jest jednym z najpiękniejszych w całej Austrii, za co trzykrotnie otrzymało dyplom Europa Nostra. W panoramę miasta wpisane są malownicze renesansowe dziedzińce, w których mieszczą się obecnie nowoczesne butiki, modne lokale i stylowe ogródki restauracyjne. 
























Nawet koncert był. Może na nasze pożegnanie?









Potem już jazda przez środkową i północną Austrię, Czechy aż do Chorzowa. Zaplanowane 6000 kilometrów – przejechane!