środa, 7 listopada 2018

Czarnomorska Mozaika - wrzesień 2018


Po kilkudziesięciu latach pracy zawodowej w szkolnictwie, uniemożliwiającej jakiekolwiek wyjazdy jesienią, wreszcie możemy podróżować jak kiedyś, za studenckich czasów.  

Wrzesień to bardzo dobry miesiąc na wyprawy do Europy Południowej. Nie doskwierają już upały, owoców w bród, ceny korzystne i turystów zdecydowanie mniej. 

Wybraliśmy propozycję Rainbowa Czarnomorska Mozaika, obejmującą objazd głównie po Rumunii, krótką trasę po Mołdawii oraz trzy dni wypoczynku w bułgarskich Złotych Piaskach.


Nasza wyprawa zaczynała się i kończyła w Bułgarii, więc po odprawie w Pyrzowicach, późnym wieczorem wylądowaliśmy w Warnie, skąd autokar odwiózł nas do położonego na peryferiach miasta hotelu Adamo. 


Było późno, więc nie mieliśmy okazji przyjrzeć się okolicy. Mając przed sobą intensywną objazdówkę trzeba spać, kiedy jest do tego okazja i wypoczętym ruszać skoro świt w trasę.

I tak też było, gdyż następnego dnia po śniadaniu czekał nas przejazd na terytorium Rumunii, do Bukaresztu.

Przekraczamy Dunaj


Jeden dzień na rumuńską metropolię to pewnie niewiele, ale to co najważniejsze można zobaczyć. 

Zaraz po przyjeździe mieliśmy okazję poznać popularną rumuńską przekąskę, jaką jest cowrigi. Jest to rodzaj pieczywa mającego kształt obwarzanka, ale nadziewanego. Jako wielkie łasuchy – wybraliśmy takie z czekoladą.


Sporo w Bukareszcie wszelkiego rodzaju kasyn gry, także w hotelach i przy jednym z nich rozpoczęliśmy nasz spacer po najbardziej interesującej części Bukaresztu.




Nie sposób przeoczyć imponujący budynek biblioteki uniwersyteckiej, teatr, budynki rządowe, muzea, liczne cerkwie, rumuńskie Ateneum uznawane przez wielu za wizytówkę stolicy.




















































Jest też niezwykła uliczka - zaułek, gdzie mieszkały kobiety uprawiające dość stary zawód, wiadomo jaki. Czy dziś tam jeszcze tak jest, nasza przewodniczka nie powiedziała.





Stara zabudowa Bukaresztu dość sprytnie w wielu miejscach łączy się z tą bardziej nowoczesną.













Jednak co najmniej 1/5 starówki została bezpowrotnie zniszczona lub zamaskowana socrealistyczną zabudową za rządów rumuńskiego komunistycznego dyktatora Nicolae Ceausescu.
Tragicznym wydarzeniem w powojennej historii miasta było silne trzęsienie ziemi, jakie miało miejsce w 1977 roku. Wiele obiektów jest nadal oznakowanych czerwonym kółkiem, które oznacza, że budynek nie spełnia norm bezpieczeństwa w razie trzęsienia ziemi. Ciężko jest takie budynki sprzedać inwestorom, którzy mogliby przywrócić im dawną świetność.


Trzęsienie ziemi stało się pretekstem do wyburzenie części miasta i przesiedlenia 40 000 mieszkańców w celu przygotowania terenu dla największego przedsięwzięcia Nicolae Ceausescu, jakim była budowa Pałacu Ludowego. Inwestycję rozpoczęto w 1983 roku. W 1989, roku rewolucji ustrojowej, pałac ukończony był w osiemdziesięciu procentach. Różne były plany co do jego dalszych losów, lecz ostatecznie jako Pałac Parlamentu pozostał w rękach państwa. W 2006 roku gmach został ukończony, a wartość poniesionych kosztów sięgnęła 3 milionów euro.









Jest to obecnie drugi po Pentagonie największy budynek administracyjny na świecie. Łączna powierzchnia zabudowy wynosi 830 tysięcy metrów kwadratowych. Jest tutaj około 1100 pomieszczeń, w których znajdują się biura, restauracje, biblioteki, wielofunkcyjne sale -  w tym jedna koncertowa oraz parkingi podziemne. Pałac posiada dwanaście kondygnacji naziemnych i osiem podziemnych. Z tych podziemnych wykorzystuje się jedynie cztery.










Ciekawostką jest fakt, że materiały do budowy pochodziły wyłącznie z Rumunii. A wykorzystano tam do budowy i wykończenia m.in. marmury, elementy stalowe i z brązu, drewno oraz kosztowne tkaniny i dywany tkane często przez mniszki z rumuńskich monastyrów.














Część obiektu jest przeznaczona do zwiedzania, a stanowi to tylko cztery procent całości. Wszystko robi niesamowite wrażenie.






Po zwiedzeniu Pałacu Parlamentu kontynuowaliśmy spacer po Bukareszcie 










odwiedzając także najstarszy hotel z restauracją w mieście. Manuc’Inn został wybudowany w 1808 roku przez ormiańskiego przedsiębiorcę.



Restauracja, zwłaszcza w części pod gołym niebem, wygląda bardzo imponująco.









Zaglądamy także do bardzo nietypowej księgarni, w której nie tylko książki były do kupienia.







Pełni wrażeń pojechaliśmy na nocleg do hotelu zlokalizowanego na obrzeżach stolicy.





Następny dzień to przejazd do serca Rumunii, czyli do owianej legendami Transylwanii.
Pierwszy postój to historyczna miejscowość Bran z zamkiem kojarzonym współcześnie z tzw. Drakulą. 








Jest to fikcja wymyślona przez Brama Stokera w 1897 roku w powieści o wampirze, zatytułowanej Drakula, którą miasto chętnie przyjęło, aby przyciągnąć tutaj turystów. Przydomkiem Drakula obdarzono niegdyś jednego z władców Wołoszczyzny – Włada, zwanego też Palownikiem. On właśnie był pierwowzorem powieściowego bohatera.

Znajdujący się tutaj Biały Zamek wykorzystywała  na przełomie XIX i XX wieku jako letnią rezydencję królowa Rumunii Maria Saxa Cotburg Gotha, małżonka króla Ferdynanda, znana z wielkiej ekscentryczności, żeby nie powiedzieć rozwiązłości…










Architektura zamku świetnie pasuje do opowieści o wampirach, wykorzystywanych później wielokrotnie w produkcjach filmowych z Drakulą w tytule.

Oczywiście handel na podzamczu, oprócz typowych rumuńskich pamiątek, oferuje sporo wampirzych akcesoriów. Całoroczne Halloween…















W dalszej drodze mijamy Rasnov, gdzie znajduje się tzw. chłopski zamek wybudowany przez Krzyżaków, jako miejsce schronienia dla okolicznej ludności przed wrogimi najazdami. Żałuję bardzo, że nie było w planie zwiedzania tego miejsca. Kilka lat temu miałam taką okazję, ale chętnie zajrzałabym tu jeszcze raz.



My pojechaliśmy dalej, do Braszowa, jednego z lepiej zachowanych miast średniowiecznych w Rumunii. 



W mieście widoczne są ogromne wpływy saskie, gdyż od XII wieku okolica zamieszkiwana była przez saskich kolonistów zaproszonych przez władcę Królestwa Węgier.



Pierwsze kroki skierowaliśmy do najstarszej rumuńskiej szkoły wybudowanej przy cerkwi św. Mikołaja pochodzącej z 1293 roku, oczywiście wielokrotnie przebudowanej.







O szkole, 





która obecnie pełni funkcję muzeum, z wielką pasją opowiadał opiekujący się nią filolog, historyk i teolog -  Vasile Oltean.











Potem już rynek z zabytkowym ratuszem, 







Czarny Kościół, 






pomnik reformatora Johannesa Honterusa, którego nawet spotkaliśmy w towarzystwie uroczej damy.










Zachowały się także bramy w murach oddzielających ówczesne miasto saskie od dzielnic rumuńskich.



Na każdym kroku można kupić charakterystyczny sasko - węgierski wypiek (pierwszy raz jadłam to na jarmarku w Dreźnie) zwany kürtöskalács (kurtoszkołacz).






Zachwycają także popularne w Rumunii przepięknie haftowane bluzki. Te wykonane ręcznie są najładniejsze, ale też bardzo drogie.


















Znalazły się też ślady Józefa Bema, który dowodził wojskami węgierskimi oblegającymi Braszów w 1849 roku.






Hotel, w którym nocowaliśmy, był nieco oddalony od centrum, w okolicy niestety bardziej zaniedbanej.





Kolejnego dnia jechaliśmy coraz bardziej na północ w kierunku obszarów zamieszkiwanych przez węgierskojęzycznych Seklerów. Jest to silnie wyodrębniona grupa etniczna licząca około 650 tysięcy osób, obecnie deklarująca narodowość węgierską. Faktycznie skomplikowana mozaika, nie tylko czarnomorska, ale i naddunajska.

Trasę mieliśmy bardzo malowniczą, wiodącą przez Karpaty Wschodnie. Zatrzymaliśmy się najpierw nad brzegiem Czerwonego Jeziora, a potem w rejonie wąwozu Bicaz.

Oficjalnie Czerwone Jezioro powstało z powodu utworzonej naturalnej tamy w dolinie rzeki Bicaz w 1837 roku. Legenda głosi, że czerwony poblask, jaki daje powierzchnia wody pochodzi z krwi zamordowanych przez potwora mieszkańców wioski znad tegoż jeziora. W rzeczywistości wpływ na kolor mają zapewne znajdujące się w warstwach podłoża tlenki i wodorotlenki żelaza.






Wokół jeziora zlokalizowana jest dość bogata baza turystyczna: gastronomiczna, handlowa i noclegowa. Jest to dobre miejsce do wypoczynku nad wodą i górskich wędrówek.





Na straganach oprócz kurtoszkołaczy były też do kupienia popularne na Węgrzech langosze.





No i oczywiście wciąż te piękne bluzki.



Z kolei potocznie określany wąwóz Bicaz to sześciokilometrowy przełom rzeki o tej samej nazwie. Najlepiej byłoby przejść tę malowniczą trasę pieszo i podziwiać po kawałku. Niestety czasu było mało…










Następnie wjechaliśmy na teren Bukowiny, której największą atrakcją są monastyry, często bardzo pięknie malowane.

Zatrzymaliśmy się w klasztorze Agapia pochodzącym z XVII wieku. 











Zachwycały nie tylko wspaniałe freski Nicolae Grigorescu, przedstawiciela dziewiętnastowiecznego malarstwa rumuńskiego, 







lecz także cudowne ukwiecenie klasztornych balkonów i rabatek. 











Mieszka tu 250 mniszek, więc ma kto pracować. Mniszki zajmują się także tkactwem. Tutaj wykonana została spora część tkanin i dywanów do bukareszteńskiego Pałacu Parlamentu.

Opuszczamy przecudny monastyr i jedziemy w kierunku Jassów, dawnej stolicy Hospodarstwa Mołdawskiego, która pozostała na terytorium Rumunii.

Po drodze mijamy większe i mniejsze miasta i miasteczka, często mocno zaniedbane. 







Nasza rumuńska przewodniczka Julia dużo opowiada nam o trudnym życiu jej narodu, zwłaszcza za czasów reżimu Nicolae Ceausescu. Ograniczenia w dostawach podstawowych mediów powodowały konieczność radzenia sobie z brakami. I tak wszelkimi sposobami zabudowywano balkony, aby chronić się przed utratą ciepła. Często do tego celu wykorzystywano szyby autobusowe.





Z kolei charakterystyczna dla wsi była budowa przydrożnych studni. Każdy, kto potrzebował wody, mógł bez ograniczeń z niej korzystać. Obecnie studnie są bardzo ładnie obudowane, czasem mają przedziwne kształty. Zazwyczaj przy każdej jest zadaszenie i ławeczka.Ten dzbanek na drugim, niestety niezbyt dobrym zdjęciu, to też studnia!






W Jassach przeszliśmy spacerkiem główny deptak miasta. Znajdują się przy nim miejskie instytucje, teatr, katedra, cerkiew Trzech Hierarchów, a na końcu budynek rządowy zwany Pałacem Kultury.







































Potem już kolacja i nocleg w oddalonym nieco od centrum hotelu, do którego okien docierało pianie kogutów i odgłosy innych zwierząt gospodarskich. Taka to stolica…







Następnego dnia opuściliśmy na jakiś czas Rumunię, aby poznać niewielką, ale dość zróżnicowaną etnicznie Mołdawię. Państwo to wcześniej przez wiele lat było wcielone do Związku Radzieckiego, jako jedna z jego republik. Niepodległość uzyskało po rozpadzie ZSRR i odnosi się wrażenie, że nie bardzo wie, co z tą niepodległością zrobić. 










Takie siermiężne kanapki na stacji benzynowej






Najchętniej Mołdawia wróciłaby pewnie pod skrzydła Rosji, gdyż wciąż dominuje tu język rosyjski i wielki sentyment do tego kraju. Mołdawia uznawana jest obecnie za najbiedniejsze państwo Europy. Wciśnięta między Rumunię i Ukrainę, pozbawiona dostępu do morza, postawiła na produkcję wina, które stało się głównym towarem eksportowym. Tu znajdują się największe piwnice winne o niewyobrażalnej powierzchni i korytarzach, które pokonuje się samochodami. Ciekawostką jest, że najbogatsi tego świata przechowują tutaj swoje cenne kolekcje win.
Po krótkim spacerze po Kiszyniowie, stolicy Mołdawii, pojechaliśmy do jednej z dwóch największych winnic Milesti Mici. 









Została ona założona w 1969 roku głównie w celu przechowywania wina. Powstało wtedy 200 km tuneli, z których obecnie wykorzystuje się tylko 55, co i tak jest bardzo dużo. Podobno kiedyś zabłądził w tych tunelach sam Gagarin!









Aktualnie Milesti Mici posiada największy zbiór win na świecie, co zostało odnotowane w księdze rekordów Guinnessa. Zbiór, nazwany Złotą Kolekcją, liczy około 2 miliony butelek.








Milesti Mici produkuje rocznie milion butelek wina, głównie na eksport do USA, Japonii, Chin, Skandynawii i większości innych, europejskich państw.










Na miejscu organizowane są oczywiście degustacje, nawet z muzyczną oprawą. Potem można również wybrane wina zakupić.











W Kiszyniowie koniecznie trzeba zobaczyć Łuk Triumfalny, Cerkiew Narodzenia Pańskiego i przejść Bulwarem Stefana Wielkiego.





























Mieliśmy też czas na zakup pamiątek na bazarku, a nawet na wysłanie kartek do Polski.












Nasz hotel w mołdawskiej metropolii to klasyczny relikt z czasów komunizmu. 













Obsługa hotelowa też się raczej nie zmieniła. Miałam wrażenie, że weszłam na plan filmowy „Misia” Bareji…



Na szczęście kolację zjedliśmy w sympatycznej kiszyniowskiej restauracji La Tajfas, gdzie podano narodowe specjały, a czas umilał kwartet muzyczny.












Kuchnia mołdawska jest bardzo podobna do rumuńskiej. Były więc m.in. sarmale, czyli malutkie gołąbki, mititei, czyli pieczone wałeczki z mięsa mielonego, placinta, czyli nadziewany placek z ciasta drożdżowego i oczywiście mołdawskie wino. 













Wszystko nie do przejedzenia, jak to się potocznie mówi…

Po śniadaniu, jak wspomniałam niczym z planu filmowego „Misia”, wyruszyliśmy w kierunku rumuńskiej Delty Dunaju zatrzymując się w drodze w Autonomicznej Republice Gagauzji, a konkretnie w jej stolicy – Komracie. Republika zajmuje 5 procent obszaru Mołdawii.





Charakterystyczne dla Mołdawii jest obsadzanie poboczy dróg orzechami włoskimi.





Nasza wizyta w Komracie przypadła w niedzielę, więc w cerkwi akurat skończyło się nabożeństwo.







Wystawione do poświęcenia potrawy, które zostaną spożyte podczas posiłku upamiętniającego jakąś kolejną miesięcznicę lub rocznicę śmierci członka rodziny. Bardzo kosztowny zwyczaj, kultywowany także w Rumunii.





Miejscowa przewodniczka Ludmiła, jak się okazało z pochodzenia Polka, przekazała nam wiele ciekawych informacji o republice, jej stolicy i ludziach, którzy tam żyją.  Autonomiczna ludność Gagauzji jest pochodzenia tureckiego, wyznająca chrześcijaństwo. Obecnie jest to bardziej zróżnicowany tygiel narodowości. W Komracie są szkoły mołdawskie, tureckie, rumuńskie, rosyjskie, jest i szkoła polska. Wszyscy żyją generalnie bez konfliktów, aczkolwiek dość skromnie. Językiem obowiązującym jest rosyjski, takie też są wszelkie napisy. Mniejszość polska jest mocno wspierana przez nasze państwo. Poniżej plac zabaw podarowany przez polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych w 2014 roku.























Oczywiście w Komracie Lenin wiecznie żywy…



Nie może też zabraknąć pomnika tureckiego przywódcy Atatürka



Ruszamy w dalszą drogę, w kierunku przeprawy przez Dunaj. W planie mieliśmy skorzystanie z promu, jednak zbyt niski stan wody na rzece uniemożliwił przewiezienie autokaru. Trzeba było skorzystać z dłuższego objazdu i do hotelu w Tulczy dotarliśmy dość późno.



Tulcza to bardzo stare miasto na terenie rumuńskiej Dobrudży, założone w VIII wieku p.n.e. Obecnie nazywane jest wrotami do Delty Dunaju. Delta ma ok. 3500 km2 z czego prawie 3000 to wpisany na listę UNESCO rezerwat biosfery. Można tu spotkać 1200 gatunków roślin i 300 gatunków ptaków. W ogóle Delta Dunaju jest drugą po Wołdze co do wielkości w Europie.
Rankiem, jeszcze przed świtem, wypłynęliśmy w niesamowity rejs, którego celem była przede wszystkim obserwacja wodnego ptactwa. 











Lecz nie tylko fauna prezentowała się cudownie, flora nie ustępowała jej w niczym, choć już się miało ku jesieni…


































Niezapomniane widoki i wrażenia!

Wracamy do Tulczy na późne śniadanie, 





po którym jedziemy do Konstancy, czarnomorskiego portu pamiętającego czasy starożytne.

Lecz wcześniej mała niespodzianka, taka dla koneserów. Kto wie, kim jest Andrzej Stasiuk, niepokorny prozaik, poeta, eseista, dramaturg, wydawca etc., ten domyśli się, dlaczego zatrzymaliśmy się w Babadag.





W 2004 roku Stasiuk opublikował książkę „Jadąc do Babadag”. Była ona nominowana do Śląskiego Wawrzynu Literackiego w maju 2005 roku, zaś w październiku tegoż roku otrzymała Nagrodę Literacką „Nike”. „Jadąc do Babadag” to zbiór refleksyjnych wspomnień z podróży autora przez kraje środkowo – wschodniej Europy.


Tak i my dotarliśmy do tytułowego Babadag, w którym właściwie niczego spektakularnego nie ma. Po prostu rumuńskie życie codzienne, jakie opisywał Andrzej Stasiuk:
„Wybór towarów był taki sam jak w innych sklepikach na rumuńskiej prowincji: trochę tego, trochę tamtego, wszystko nieco spłowiałe, wyblakłe i bez ostentacji. Słoiki, torebki i butelki wyglądały tak, jakby stały tu od zawsze i miały pozostać do swojego końca, do czasu jakiejś łagodnej dematerializacji. Ale ten smutek znikomości, to memento artykułów podstawowych – cukru, ryżu, zapałek i papierosów carpati roztaczały w ciemnym i ciasnym wnętrzu jakąś bohaterską aurę. Wszystko stało w absolutnym porządku, w nienaruszalnej schludności. Półeczki wyścielone były czystym papierem, rzeczy oddzielała od siebie precyzyjnie odmierzona przestrzeń. Tak, to był świat, który zanikał i zamierał, ale miał swoją przemyślaną i celową formę zabrać ze sobą do grobu.

O Babadag w książce Stasiuka jest ponoć niewiele. To senne miasteczko chyba tylko do tytułu było mu potrzebne Może kiedyś przeczytam…

Zajrzeliśmy jedynie do siedemnastowiecznego meczetu Ali Paszy, co bardzo uradowało opiekującego się tą muzułmańską świątynią imama. 











Pełni swoją posługę od 5 lat i bardzo się cieszy, że za cztery miesiące wraca do Turcji, do rodziny, która nie chciała mu w Babadag towarzyszyć.





Z kolei w Konstancy mamy okazję przyjrzeć się wielokulturowej mozaice. 

Tu te najstarsze:













Mieszanka stylów architektonicznych szczerze mówiąc nie robi oszałamiającego wrażenia. 



















W Konstancy możemy zobaczyć kościoły, cerkwie, synagogę i meczet. 

















Jednak miastu brakuje solidnego gospodarza, który przede wszystkim zarządziłby tutaj porządki, gdyż zaniedbania są wielkie.





Po długich negocjacjach z kelnerami udaje się w końcu wypić kawę i zjeść deser, aczkolwiek nie ten wybrany na początku. No ale taka tu widać „uroda”.

Zamykamy naszą objazdową pętlę i wracamy do bułgarskiej Warny, do znanego już hotelu Adamo. Nazajutrz część grupy wyjedzie na lotnisko i wróci do Polski, zaś pozostali pojadą do Złotych Piasków na trzydniowy wypoczynek.

Transfer do hotelu Havana Club w Złotych Piaskach mieliśmy zaplanowany dopiero w południe, więc wybraliśmy się na zwiedzanie Warny. Czasu było dużo, więc dotarliśmy do centrum piechotą. Ten niespełna godzinny spacer pokazał nam różne oblicza Warny. Droga zaczynająca się przy hotelu wiodła przez bardzo zaniedbane rejony miasta: walające się śmieci, skradzione pokrywy studzienek kanalizacyjnych, odpadające tynki. 



Im bliżej centrum tym robiło się ładniej i schludniej.












W wielu miejscach zauważamy rozklejone, gdzie tylko się da, charakterystyczne dla kultury czarnomorskiej wspomnienia zmarłych. 



Zwyczajowo należy to robić w wyznaczonych tradycją terminach. Na pewno wiesza się takie wspomnienie 40 dni po śmierci, potem jeszcze kilkakrotnie. Zaprasza się także gości na poczęstunek (potrawy wcześniej święci się w cerkwi, jak to widzieliśmy w Gagauzji) i rozdaje rzeczy, które należały do zmarłego. Kiedy będą ich używać, będą zmarłego wspominać, a o to podobno w tym zwyczaju chodzi. No cóż, co kraj to obyczaj. Ten jednak ciężki, jak dla mnie.

Pięknie prezentuje się Sobór Zaśnięcia Matki Bożej w Warnie wzniesiony w XIX wieku.





Zabudowa centrum też robi w sumie miłe wrażenie.





















W południe pojechaliśmy wreszcie do Złotych Piasków, kurortu chyba najczęściej odwiedzanego przez Polaków, zwłaszcza za czasów komuny. Już pierwszy rzut okiem na tę czarnomorską perełkę pozwolił wyciągnąć wniosek, że te trzy dni wypoczynku to będzie tak w sam raz. Pogoda była wciąż letnia, hotel wygodny, do tego all inclusive, więc czego chcieć więcej?













Takie widoki z okna:





Spacer nad morze pokazał, że jeżeli chcemy w spokoju odpocząć, to lepiej zrobić to nad hotelowym basenem. Plaże, deptaki, restauracje były, mimo że wrzesień, wciąż zatłoczone.








































W Złotych Piaskach jest też malutka cerkiew.







Wiadomo, że nie bardzo pasuje nam leżenie na plaży czy przy hotelowym basenie, dlatego z przyjemnością zwiedzaliśmy okolicę. 







Parę kilometrów od Złotych Piasków znajduje się wykuty w skale Monastyr Aładża. 





Zaczęto go wykuwać w XIII wieku. 


















Bardzo ciekawe miejsce wzbogacone także o muzeum i ogród botaniczny.















Ścieżką przez las dochodzi się także do katakumb, miejsca pochówku zakonników.











Z kolei południowa część Złotych Piasków to teren dość szczelnie ogrodzony, tworzący obszar nazwany Riviera Holiday Club. Wejść tam da się bez problemów, gorzej z wjazdem, bo są szlabany. 







Dominują dwa nowoczesne hotele z ekskluzywną infrastrukturą, jeden starszy, bardzo stylowy, zaś pozostałe to taki odpowiednik naszego dawnego Kozubnika. 











Najwyraźniej są to hotele służące dawniej bułgarskiej komunistycznej elicie. Dziś zachowane są w różnym stanie, lecz niektóre naprawdę ponuro straszą. 















Jednak plaże są tam, jak dla mnie, cudowne. Jest spokojnie, bez tłoku czy głośniej muzyki. 





Nawet morze było inne






Trzeciego dnia pobytu w Złotych Piaskach około północy zostaliśmy przewiezieni na lotnisko w Warnie, skąd polecieliśmy do Polski. Temperatura w Pyrzowicach nie przekraczała kilku stopni. Na plusie na szczęście…





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz