piątek, 26 maja 2017

Kraina Orłów - Albania i nie tylko...



Albania była dla mnie zawsze krajem bardzo tajemniczym. Ciężko było zrozumieć nawet takim jak ja, urodzonym w systemie socjalistycznym, że może być tak bardzo inaczej. Totalna równość, mundurki, urawniłowka w pensjach, zakładanie rodziny dosłownie „na komendę” i to wszystko w środku Europy. Pamiętam, że niektórzy moi nauczyciele z tamtych czasów mówili o tym z zachwytem nawet…


Oczywiście od tamtych czasów wiele się zmieniło, zwłaszcza po 1985 roku, kiedy to zmarł albański dyktator Enver Hodża, ale nadal istniała niepewność, czy aby na pewno turysta jest tam dobrze przyjmowany. Najpierw Polacy zaczęli jeździć do Albanii na wypoczynek nad morzem, zaś nieco później pojawiły się w ofercie trasy objazdowe. Jako stali już klienci Rainbowa wybraliśmy ośmiodniową trasę o romantycznej moim zdaniem nazwie „W Krainie Orłów”. Wycieczka miała swój początek i koniec na greckiej wyspie Korfu, gdyż tam zlokalizowane jest lotnisko o wyższym niż w Albanii standardzie. W programie przewidziano też około półtora dnia pobytu na terenie Macedonii, w rejonie jezior Ochryda i Prespa. W niniejszej relacji chcę się podzielić wrażeniami z całej tej trasy, nie tylko z pobytu w Albanii, która była niewątpliwie głównym celem wyprawy.

Tak w zarysie wyglądała nasza trasa:


Nasz samolot linii Small Planet z Katowic wystartował w sobotę o 2:45, czyli w środku nocy (!), a poranek przywitał nas na Korfu. Pogoda w końcówce kwietnia w rejonie Wysp Jońskich nie jest jeszcze rewelacyjna, ale było o wiele cieplej niż w tym czasie w Polsce. Do zwiedzania w sam raz. Przejazd do naszego hotelu położonego nieopodal miasta Korfu przeszedł bardzo sprawnie i już przed ósmą czasu lokalnego mieliśmy pokoje, a nawet załapaliśmy się na śniadanie, którego w zasadzie w umowie nie było. Okazuje się, że są jeszcze tacy hotelarze, którzy niekoniecznie za wszystko każą sobie dopłacać. Oczywiście nie można tu nie wspomnieć zasług naszego polskiego przewodnika, Pana Przemka, który to wszystko wynegocjował.

Wyspa Korfu to teren bardzo górzysty i hotele dość często usytuowane są mocno "pod górkę". Nasze transferowe lokum było oddalone od morza pół godziny piechotą z górki, a drugie pół od najbliższej miejscowości wypoczynkowej o nazwie Benitses.  








Za to szczęśliwym trafem bardzo blisko mieliśmy do dla mnie najważniejszego miejsca na Korfu, czyli do rezydencji cesarzowej Sissi.



W miejscu obecnej rezydencji niegdyś znajdowała się willa Brailla, którą cesarzowa zakupiła w roku 1889. Nie była to oczywiście pierwsza wizyta Sissi na Korfu, gdyż korzystała z dobroczynnego klimatu tej wyspy już od 1861 roku. 






Zafascynowana grecką mitologią Elżbieta przebudowała willę w neoklasycystyczny, dwupiętrowy pałac i nazwała go na cześć ulubionego bohatera Achilleionem. 



Pałac otoczony jest przepięknymi ogrodami, a z tarasów rozciągają się bajeczne widoki. Szczególnie atrakcyjna jest kolumnada na najwyższym tarasie.










Tak więc opłacał się nasz bardzo wczesny lot, gdyż mieliśmy do dyspozycji praktycznie cały dzień na wyspie. Pozostała część naszej 43 – osobowej grupy przyleciała z Warszawy w godzinach popołudniowych i nie miała już tyle czasu do dyspozycji.

My po południu udaliśmy się na spacer w przeciwnym kierunku, do miejscowości Benitses. 















Jest dopiero początek sezonu, więc miasteczko jeszcze jest senne i pustawe, ale widać, że ma ogromny potencjał. 





W opiniach można wyczytać, że wciąż szczyci się położeniem w nieskażonej przyrodzie, plaże są czyste, a woda przejrzysta. W pełni to możemy potwierdzić. Z jednej strony Morze Jońskie, a z drugiej jeden ze szczytów Korfu –Agii Deka liczący 576 m n.p.m.

Nasz hotel Benitses Bay View położony, jak już wspomniałam na uboczu, jest wygodny, ma basen, przestronne pokoje z balkonami, a wyżywienie też niezłe. Nie jest to może lokum z „górnej półki”,  ale dla mniej wymagających, chcących się cieszyć morzem, słońcem, zielenią, jazdą na rowerze czy spacerami – w sam raz.






Rano pakujemy bagaże i autokarem transferowym jedziemy do portu w Kerkirze (miejscowa nazwa głównego miasta Korfu). 



Wodolotem przeprawiamy się do Sarandy, już po stronie albańskiej. Odprawa celna zarówno po stronie greckiej jak i albańskiej przeszła bezproblemowo. Trochę trzeba było poczekać, bo to przecież niedziela i Grekom zupełnie się nie spieszy:)








No i jesteśmy w Albanii! 





Poznajemy naszego miejscowego pilota, który będzie towarzyszył naszemu polskiemu przewodnikowi, oraz kierowcę, który autokarem obwiezie nas po swoim kraju, a także po kawałku Macedonii. W tym momencie nie mieliśmy jeszcze świadomości, jak karkołomne będą to trasy.




Pierwszym celem na naszej trasie będzie Butrint zwany Bałkańskimi Pompejami. Trzeba bowiem wiedzieć, że burzliwe dzieje Albanii naznaczone są panowaniem na jej terenie różnych kultur. Dokonywane są na bieżąco odkrycia archeologiczne ujawniające budowle z czasów panowania greckiego, rzymskiego (od II wieku p.n.e.), potem bizantyjskiego. Od I wieku trwała na tych ziemiach chrystianizacja, która ostatecznie dokonała się w obrządku greckim. Na przełomie VI i VII wieku napłynęli Słowianie, a w latach trzydziestych XV wieku Albanię podbili Turcy. W tym czasie na krótko, okrzykniętemu potem bohaterem narodowym Skanderbegowi, udało się stworzyć niezależne państwo. Pod koniec XV wieku Turcy ponownie opanowali Albanię. W konsekwencji stopniowo tereny te zostały zdominowane przez islam.

Tak więc Butrint, do którego zmierzamy, odkrywa przed turystami  głównie pozostałości panowania rzymskiego i bizantyjskiego. W starożytności istniała tu osada iliryjska według mitu założona przez uciekinierów z Troi. Osada została potem przekształcona w grecką kolonię i miasto portowe, które z czasem stało się ośrodkiem kultu Asklepiosa.  






W II wieku p.n.e. Butrint znalazł się pod rządami rzymskimi i stał się ważnym ośrodkiem portowym. Spustoszony został w czasie wielkiej wędrówki ludów. W VI wieku powstało tutaj biskupstwo katolickie Buthrotum.

Obecnie w Butrincie można zwiedzać resztki murów obronnych, starożytny amfiteatr, baptysterium, łaźnie rzymskie oraz pozostałości czternastowiecznego zamku weneckiego.



















Przemieszczamy się w kierunku północnym jadąc drogami nieco oddalonymi od wybrzeża. Mamy okazję przyglądać się codziennemu życiu Albanii.









W dzieje Albanii wpisana jest także historia Alego Paszy z Tepeleny, który na przełomie XVIII i XIX wieku skupił pod swym panowaniem południową Albanię, część Grecji oraz Macedonii. Żyjący w latach 1741 - 1822 Albańczyk pozostawał początkowo w służbie sułtańskiej. Był tureckim namiestnikiem paszałyku Janiny, lecz stopniowo starał się uwolnić spod tureckiej zależności. Ostatecznie został przez tureckie wojska pokonany i stracony.

Nasza trasa biegła przez położoną nad malowniczą zatoką miejscowość Porto Palermo, gdzie znajduje się jedna z twierdz Alego Paszy. 




Historia warowni sięga czasów średniowiecznych, kiedy powstały tu pierwsze umocnienia. Ali Pasza kazał przebudować je w potężną cytadelę. 
Na obrzeżach można także zobaczyć kościół prawosławny zbudowany dla ukochanej niewolnicy Alego Vassiliki. 


W czasach Envera Hodży w twierdzy znajdował się punkt internowania rodzin chłopskich, które naraziły się ówczesnym władzom.








Obecnie jest to rejon, gdzie uprawia się i suszy szałwię. W to słoneczne popołudnie zapach ziół zdawał się być dosłownie oszałamiający.



Pnąc się w górę do twierdzy, pomiędzy cudownie pachnącą roślinnością śródziemnomorską, myślałam o jednej z ukochanych przez mojego nieżyjącego już Ojca i przeze mnie powieści, mianowicie tej Aleksandra Dumasa „Hrabia Monte Christo”. Przecież jeden ze sprawców osadzenia młodego Edmunda Dantesa w twierdzy If – Fernando Mondega był Francuzem w służbie Alego Paszy właśnie. Niestety okazał się zdrajcą, gdyż wydał Paszę Turkom, a nawet go zamordował. Ciąg dalszy chyba większości jest znany. A jeżeli nie, to szczerze namawiam do poczytania.




Porto Palermo leży w pobliżu Himary, niewielkiej albańskiej miejscowości wypoczynkowej. 




Również to miejsce w pierwszym dniu maja wydaje się jeszcze ciche i spokojne, więc siadamy pod parasolami przed poleconą nam restauracją. Sałatka grecka czy może szopska (?), krewetki w wyśmienitym sosie pomidorowym, do tego świeże pieczywo - po prostu bajka!



Plaża w Himarze jest raczej wąska, żwirowa, ale woda czyściutka. Ogólnie ładne miejsce.




Po wyśmienitym posiłku jedziemy w kierunku dużego nadmorskiego miasta, do Vlory. Przed nami trudna, kręta trasa m.in. przez  teren Parku Narodowego Llogara.  







Pokonujemy przełęcz o tej samej nazwie na wysokości 1010 m n.p.m. w paśmie Gór Lungare.




Jadąc w dół, w kierunku Vlory odkrywa się przed nami panorama już nie Morza Jońskiego, a Adriatyku. Zatoka Vlora  i półwysep Karaburun stanowią granicę między tymi morzami.


Miasto Vlora liczące obecnie około 125 tysięcy mieszkańców jest bardzo malowniczo położone pomiędzy Adriatykim od zachodu i wzgórzem Kuzuk-Baba od wschodu. Jednak najistotniejszą rolę odegrało w roku 1912, kiedy stało się miejscem spotkania albańskich działaczy narodowych, którzy proklamowali deklarację niepodległości. Albania początkowo pozostawała pod władzą zwierzchnią Turcji i protektoratem mocarstw europejskich, a w 1913 roku uzyskała niemal pełną niepodległość.  Czas I wojny światowej to lata kolejnych okupacji, lecz rok 1920 przyniósł ostateczną niezależność kraju.


Nasz hotel we Vlorze, z zewnątrz wyglądający trochę jak Formuła 1, okazał się całkiem niezłej klasy. Mimo dość późnego przyjazdu dostaliśmy bardzo dobrą kolację, Internet działał, były windy. 





Rankiem po śniadaniu pojechaliśmy na krótko do centrum miasta, gdzie zobaczyliśmy przede wszystkim miejsca upamiętniające odzyskanie niepodległości w 1912 roku. 









Mieliśmy okazję przyjrzeć się dość zróżnicowanej zabudowie, zarówno tej starszej, jak i tej z okresu władzy Envera Hodży, o którym napiszę nieco później.


Meczet z czasów Sulejmana Wspaniałego z XVI wieku, zaprojektowany przez jego słynnego architekta Sinana.


Przed nami kolejna przeprawa przez góry, gdyż jedziemy na wschód, w kierunku Macedonii. 


Zaczynają pojawiać się charakterystyczne dla krajobrazu bunkry, które kazał budować dyktator Enver Hodża.


Po drodze odwiedzamy jeszcze liczące około 2500 lat miasto Berat.

Zanim dotarliśmy do centrum miasta zatrzymaliśmy się na zwiedzanie twierdzy zwanej Kaleja Berati.


Obiekt położony jest na wzgórzu, na prawym brzegu rzeki Osum, a jego początki datowane są na VII wiek p.n.e. Oczywiście był przebudowywany w różnych okresach będąc pod panowaniem Rzymu, Bizancjum i ostatecznie Alego Paszy. 







Twierdza to nie tylko zamek, ale także dość dobrze zachowane miasteczko z krętymi uliczkami, domostwami i kościołami.






Najważniejsza jest tutaj cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny, w obrębie której znajduje się muzeum Onufriego. 







Onufri, żyjący w XVI wieku twórca ikon był nowatorem w swojej dziedzinie. Odszedł od tradycji bizantyjskiej i wprowadził do swojego malarstwa elementy życia codziennego, większą dynamikę, a będąca jego mieszanką czerwień na obrazach jest nie do podrobienia. Nawet jego syn Nikolla nie był w stanie jej odtworzyć.





Obecnie w twierdzy Berati można kupić wiele regionalnych produktów. Są rękodzieła, zwłaszcza szydełkowe, domowej roboty przetwory, takie jak miody czy powidła. Wszystko wygląda bardzo malowniczo.




Współczesne miasto Berat zwane jest często Miastem Tysiąca Okien. Rzeczywiście już pierwszy rzut oka potwierdził tę nazwę. 



Było trochę czasu na pospacerowanie po mieście,






zjedzenie tradycyjnego w Albanii byrka. 


Jest to rodzaj rogala z zapieczonym w środku mięsem, serem lub warzywami. Szybka kawa i jedziemy dalej, w kierunku Macedonii.

Jest okazja przyjrzeć się słynnemu, pamiętającemu czasy rzymskie, szlakowi komunikacyjnemu Via Egnatia. Przebiegał on od Dyrrachium nad Adriatykiem (dzisiejszy Durres, który również mamy w planie odwiedzić) przez Egnatię (obecnie Saloniki) do Bizancjum (aktualnie Stambuł). Droga ta stanowiła zamorskie przedłużenie Via Appia. Duża część szlaku biegnie bardzo malowniczą doliną rzeki Shkumbin. Mijamy także dobrze zachowane potężne  wiadukty.





Na granicy albańsko - macedońskiej straciliśmy nieco czasu, gdyż procedury odprawy są dość skomplikowane. Sprawdzanie dokumentów, skanowanie całego autokaru musiało trochę potrwać. Na szczęście obyło się bez przeglądu bagaży.

W drodze do położonej nad jeziorem o tej samej nazwie Ochrydy mogliśmy przyjrzeć się bardzo kontrastującej z sobą zabudowie macedońskiej. Sporo domów popadło w całkowitą ruinę, ale jest też wiele nowych w stylu bardzo nowoczesnym. 




Hotel w Ochrydzie pochodzi zdecydowanie z czasów byłej Jugosławii, ale widać właściciele starają się, aby było także urokliwie. Spędzimy tutaj dwie noce. Mamy balkon z widokiem na jezioro, lecz zimne noce nie pozwalają za bardzo na wieczorny relaks na powietrzu.









Kolejny dzień poświęcamy na zwiedzanie Macedonii.
Po drodze słuchamy informacji o św. Klemensie, patronie Ochrydy.

 
 
Najpierw ochrydzkie Stare Miasto, gdzie oglądamy tradycyjne pomieszanie dawnych kultur. 








Jeszcze na chodzie nasz poczciwy "maluch" :)


Największy rozwój Ochrydy miał miejsce od VII w. Wtedy wybudowano najpiękniejsze monastyry, kościoły, cerkwie i kapliczki, których większość przetrwała do dzisiaj.


Wspomniany św. Klemens Ochrydzki, uczeń Cyryla i Metodego, twórca cyrylicy nazwał ten alfabet na cześć swojego mistrza. Jego długoletni pobyt w mieście oraz aktywna działalność edukacyjna i tłumaczeniowa stały się fundamentem pod założenie pierwszego Słowiańskiego Uniwersytetu w Ochrydzie.

Św. Klemens z Ochrydy założył tu także kilka cerkwi, w tym św. Pantelejmona, która po niedawnej renowacji, stanowi największą atrakcję turystyczną miasta. Pewne zaniepokojenie budzi plan budowy kompleksu uniwersyteckiego na wzgórzu ponad zabytkową częścią miasta, prawie na terenie cennych wykopalisk archeologicznych. W sumie moim zdaniem źle to nie wygląda.











Kolejna to cerkiew Bogurodzicy




A tu typowe freski w cerkwi




W Ochrydzie mieści się także największy zabytek Macedonii, cerkiew św. Zofii z XI w. Wewnątrz cerkwi zachowały się średniowieczne freski.





Spacer po Starym Mieście kończymy zwiedzając pozostałości teatru z czasów rzymskich.



A teraz już tętniące życiem, gwarne centrum współczesnej Ochrydy. 


Miasto słynie z produkcji i sprzedaży pereł. Nie są to wprawdzie perły naturalne, lecz także nie należą do najtańszych i wyglądają bardzo efektownie. Perły ochrydzkie wytwarzane są z ości ryb – Plasica – żyjących w Jeziorze Ochrydzkim, a sposób ich tworzenia jest okryty tajemnicą. W każdym razie, co najmniej co drugi sklep przy głównej ulicy w Ochrydzie, to jubiler. 






Tradycyjnie turyści dotykają palucha św. Klemensa na szczęście. Pamiętam, że w chorwackim Splicie podobnie czyni się przy pomniku św. Dujama. Taka bałkańska tradycja widać :)

W Macedonii mamy w planie jeszcze jedno miasto o bogatej przeszłości – Bitolę. Po drodze mijamy Jezioro Prespa, najwyżej położone w Macedonii, na wysokości blisko tysiąca m n.p.m. 




Pogoda trochę się psuła, więc zdjęcia wyszły nieciekawe. Ale okolica ciekawa:)






2 kilometry na południe od Bitoli znajdują się pozostałości greckiego miasta Heraclea Lyncestis, rządzonego później przez Rzymian, a następnie przejętego przez Bizancjum. Założone zostało przez Filipa II Macedońskiego, ojca Aleksandra Wielkiego w VI wieku p.n.e.






Miasto zostało mocno zniszczone w czasie wielkiego trzęsienia ziemi w VI wieku i od tej pory prawie zupełnie opuszczone. Obecnie dostępne są do zwiedzania pozostałości starożytnego amfiteatru oraz ruiny bazylik, gdzie najciekawiej prezentują się mozaiki podłogowe. Niestety nie zawsze są odkryte dla zwiedzających. W czasie naszego zwiedzania niestety nie były, więc zdjęcie mam „pożyczone”.




Obecna Bitola powstała jako miasto wokół opactwa ok. XI wieku. Miasto ma wciąż wiele dobrze zachowanych budynków pochodzących z różnych okresów historycznych, szczególnie jednak z osmańskiej przeszłości.



W Bitoli, w Wyższej Szkole Wojskowej pobierał nauki sam Mustafa Kemal Atatürk (1881-1938), o którym można powiedzieć, że zastał Turcję islamską i azjatycką, a zostawił świecką i europejską (ciekawe co powiedziałby na aktualny kurs, jaki obiera Turcja). 


Do dziś stoi jeszcze dom, gdzie mieszkała jego ukochana dziewczyna, od której ojca niestety dostał „czarną polewkę”, tak mówiąc po naszemu.


W Bitoli zwiedzaliśmy przede wszystkim cerkiew św. Dimitrija. 








Akurat trafiliśmy na zakończenie obrzędu pogrzebowego. Te kilka minut zrobiło na mnie ogromne wrażenie



Również inaczej niż u nas prezentują się nekrologi, najczęściej z kolorowymi zdjęciami.




W centrum miasta znajduje się pomnik Filipa Macedońskiego, wieża zegarowa z czasów osmańskich, meczety, budynki z czasów jugosłowiańskich, a nawet pomnik Josipa Broz Tito.











Ktoś był bardzo niezdecydowany chyba...



Wracamy na kolację do naszego hotelu w Ochrydzie, a rano ponownie kierunek Albania.

Pierwsza część trasy biegnie znowu szlakiem dawnej Via Egnatia, potem kierujemy się na północ, do Tirany.

Zbliżając się do Tirany widzimy coraz więcej pozostałości po reżimie Envera Hodży, a więc wyglądające jak grzyby bunkry na zboczach gór, czy dziś nieczynne, niegdyś wielkie, zakłady przemysłowe. 








 

Podczas przerwy na posiłek można było zamówić takie oto danie z baraniny:




Najwyższy czas wspomnieć nieco o tych kilkudziesięciu latach po II wojnie światowej, które zawróciły niepodległą Albanię z drogi normalnego rozwoju. Po uzyskaniu tejże niepodległości w 1912 roku, a potem pełnej niezależności w 1920 roku, Albanii najpierw przewodził liberalny rząd, a na jego czele prawosławny biskup albańskiej diaspory w Bostonie Fan Stilian Noli, później od 1924 roku dyktator Ahmed Ben Zogu (początkowo jako prezydent, a potem król Zogu I).

W 1939 roku król został obalony, a Albania zajęta przez Włochy. Po jej kapitulacji nastąpiła okupacja niemiecka. Już w tym czasie na obszarze Albanii rozwinął się silny ruch komunistycznego oporu. Po ustąpieniu Niemców władzę objęła komunistyczna Albańska Partia Pracy. W tym czasie część jej działaczy opowiadała się za przyłączeniem do powstającej Jugosławii, a część, pod kierownictwem Envera Hodży, była temu przeciwna. Hodża zacieśnił więc stosunki z ZSRR i z pomocą tego państwa wprowadził dyktaturę typu stalinowskiego. Społeczeństwo zostało poddane sięgającej absurdu propagandzie i masowemu terrorowi, który trwał praktycznie do śmierci dyktatora w 1985 roku. Zamiarem Envera Hodży było stworzenie państwa ateistycznego, samowystarczalnego w zakresie zaspokojenia potrzeb sprowadzonych do niezbędnego minimum. Tirana jest jeszcze mocno naznaczona pozostałościami reżimu Hodży. Aczkolwiek on sam nie żył tak skromnie, jak jego „poddani”.




Kolejne lata w historii Albanii też nie były łatwe. Wprawdzie Albańska Partia Pracy szybko liberalizowała represyjną politykę wewnętrzną, lecz katastrofalna sytuacja gospodarcza pod koniec lat osiemdziesiątych pociągnęła za sobą falę manifestacji antyrządowych.

W 1990 roku kilka tysięcy Albańczyków opuściło kraj chroniąc się w zagranicznych ambasadach. Ostatecznie w 1992 roku odbyły się wolne wybory, w których wygrała opozycja demokratyczna. Rozpoczęła szeroko zakrojoną akcję dekomunizacyjną, która niestety umożliwiła wąskiej grupie kombinatorów perfidnie wykorzystać Albańczyków. Założono oszukańcze kasy oszczędnościowe, które wabiły korzystnym oprocentowaniem, po czym ogłosiły bankructwo. Zwolennicy dawnego porządku obwiniali nowe władze i w kolejnych wyborach ster przejęła partia postkomunistyczna.

Nadal nie ma pełnej stabilizacji. Wprawdzie powolnej poprawie sytuacji ekonomicznej sprzyja pomoc zagraniczna i napływ oszczędności Albańczyków pracujących za granicą, jednak wciąż brakuje pełnego porozumienia w wielu sprawach. W kwietniu br. parlament nie był w stanie wybrać w pierwszej turze nowego prezydenta. Życie polityczne charakteryzuje się silną nieufnością przeciwstawnych partii, wzajemnie oskarżających się o korupcję. Wyniki wyborów z reguły są podważane przez przegranych, którzy wyprowadzają swoich zwolenników na ulice. Aktualnie Albania stoi przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi i osobiście byliśmy świadkami przygotowań opozycji do protestów. Skąd my to znamy…



Wjeżdżamy do Tirany






Dobrze zabezpieczona ambasada amerykańska



Budowa nowego stadionu; w tle Hotel Sheraton



Budynki uniwersyteckie




Parlament i zamieszanie w jego okolicy





Skwer w centrum Tirany z pamiątkowymi bunkrami i pozostałością muru berlińskiego






Niedokończone mauzoleum dla Envera Hodży i jego dawny dom mieszkalny




Dawny hotel dla prominentów, obecnie w ruinie 



Spacer po centrum Tirany



















Skanderbeg też musi być :)



Oszołomieni oglądanymi w Tiranie kontrastami jedziemy na północ, do Kruje.

Na obrzeżach stolicy żegna nas Matka Teresa, urodzona w Skopje Albanka. 





Albania na pewno nie jest już ateistyczna. Świadczą też o tym budowane nowe kościoły  i meczety też.

Jeden z nowych kościołów powstał niedaleko naszego hotelu w Tiranie.


Droga do Kruje prowadzi znowu krętymi drogami, gdyż współczesne miasto zostało założone na zboczu wzgórza. Początki miejscowości sięgają wprawdzie III wieku p.n.e. lecz pierwsze wzmianki o obecnej siedzibie pochodzą z wieku IX. 


Kruje nazywane jest albańskim Krakowem. Myślę, że z dwóch powodów. Przede wszystkim jest to miasto królewskie. Na przełomie XII i XIII wieku miasto było stolicą pierwszego księstwa albańskiego o nazwie Arberia. Z kolei, gdy w latach trzydziestych XV wieku Turcy podbili Albanię, przeciwstawił im się Skanderbeg, pod którego wodzą wybuchło powstanie. Skanderbegowi, jak wiadomo, udało się na krótko stworzyć niezależne państwo, a Kruje uczynił swoją siedzibą.

Warto także wspomnieć, że wiele lat później, w 1928 roku również w Kruje odbyła się koronacja Ahmeda Zogu na króla Albanii.


Drugi zaś powód określenia Kruje albańskim Krakowem to legenda, która bardzo przypomina historię smoka wawelskiego. Pozwolę sobie króciutko ją opowiedzieć.

Dawno temu zamieszkujący miasto książę i jego poddani terroryzowani byli przez demona czy też smoka Kulshedra, zamieszkującego pobliską jaskinię. Aby obłaskawić bestię co jakiś czas losowano osobę, która składana była smokowi w ofierze. Równocześnie wielu śmiałków próbowało pokonać tyrana, lecz bezskutecznie.

Horror trwał wiele lat, aż pewnego razu w mieście pojawił się wędrowiec z białą brodą i gałązką cyprysową na głowie. Uważa się, że był to pierwszy derwisz wyznawców bektaszyzmu – Sari Salltek. Podobno miał być uczniem samego założyciela tego odłamu islamu, Hadżdżiego Bektasza Waliego.

Sari Salltek dowiedziawszy się o problemie mieszkańców Kruje postanowił im pomóc. Idąc do jaskini spotkał po drodze płaczącą córkę samego księcia i razem poszli do Kulshedry. Jaskinie otaczało bardzo gorące i suche powietrze od wyziewów smoka. Dziewczyna była bardzo spragniona, więc derwisz w cudowny sposób odnalazł podziemne źródło, które wytrysnęło na zewnątrz. Smok próbował zabić przybyszów ziejąc ogniem, lecz tryskająca woda nie dopuszczała do nich płomieni. Derwisz wykorzystał stosowny moment i zabił smoka odcinając my wszystkie głowy.  Odciął potem smocze języki i zaniósł je władcy. Ten, uszczęśliwiony, chciał oddać mu swoją córkę za żonę.  Derwisz nie przyjął tego daru ani żadnych skarbów. Poprosił tylko o możliwość zamieszkania w jaskini i o pożywienie.

W każdym razie w obrębie murów twierdzy Kruje znajduje się mały klasztor bektaszytów, a wyznawcy tego odłamu islamu w Albanii wciąż istnieją.


Wspinając się po bardzo śliskiej, kamienistej drodze prowadzącej do zamku... 




...przechodzimy przez zabytkowy drewniany turecki bazar. Pełno tu kramów z lokalnymi pamiątkami. Bazar niegdyś rozciągał się do samego zamku i liczył 150 sklepów. Dziś zostało ich już tylko ok. 30. Niektórzy narzekali na nachalność sprzedawców zachęcających do zakupów. Widać nigdy nie byli w Egipcie…





Zamek Skanderbega, gdzie mieści się jego muzeum trochę rozczarowuje. Gołym okiem widać, że to niedawno odbudowany gmach, w mocno socjalistycznym stylu. 


Taka też jest cała wystawa wewnątrz, na czele której jawi się gipsowa podobizna Skanderbega z całą jego drużyną.  


Zgromadzono tu wiele zabytków związanych z historią regionu i z samym bohaterem, m.in.: oryginalne dokumenty i bibliografie, mapy, ciekawe reprodukcje przedstawiające życie ludzi w XV w., mozaiki i ikony, ceramikę, dzwony z okresu antytureckiego, posągi oraz meble związane ze Skanderbegiem. Warto zwrócić uwagę również na bibliotekę i na wystawy poświęcone czasom osmańskim oraz powstaniu antytureckiemu. Mam jednak wrażenie, że nie wszystkie eksponaty były tak stare, za jakie się podają. Ale ja w Luwrze też miałam podobne wątpliwości…


Ciekawszym dla mnie miejscem było znajdujące się w obrębie murów Muzeum Etnograficzne. W zaledwie kilku pokojach zebrano przedmioty obrazujące rzemiosło i warunki życia w Albanii na przestrzeni ostatnich 300 lat.












W panoramę Kruje wpisane są dwa potężne, niedokończone wieżowce. Nie wiadomo do kogo należą i co dalej z tym będzie. Trochę to głupio wygląda.








Na nocleg wracamy do Tirany. A to nasz hotel. Niestety bez windy…





Nasza pętla po Albanii będzie się powoli zamykać. Kolejnego dnia wracamy na wybrzeże Adriatyku do Durresu, jednego z największych portów nad tym morzem i moim zdaniem najbardziej rozwiniętej miejscowości wypoczynkowej w Albanii. Miasto momentami przypomina zachodnioeuropejskie śródziemnomorskie kurorty. 





Jednak z drugiej strony wydaje się być ściśnięte do granic wytrzymałości i mocno jeszcze zaniedbane. 












Zwłaszcza ciągnące się kilometrami wybrzeże jest zabudowane bardzo chaotycznie. Stare, rozwalające się zabudowania, czy też pokomunistyczne bloki przeplatają się z hotelami już gotowymi na przyjmowanie turystów, oraz z tymi dopiero przez deweloperów stawianymi. 








W dodatku tragiczne wrażenie robią palmy, dotknięte jakąś zarazą. Płakać się chce, gdy widzi się je, kiedyś takie ogromne i zielone, a teraz stoją tylko wysuszone kikuty.





Durres to starożytne rzymskie Dyrrachium. Z tej dawnej świetności miasta pozostał przede wszystkim amfiteatr największy na Bałkanach oraz resztki murów obronnych.







Jednak nadmorskim miastem początkowym starożytnej Via Egnatia była, słynąca zwłaszcza z targu niewolników, Apollonia. Obecne tereny odsłonięte przez archeologów są już mocno oddalone od morza.

W pierwszej kolejności mogliśmy obejrzeć pozostałości budynków z czasów bizantyjskich.











Taką piękną parę spotkaliśmy :)



Następnie przeszliśmy do obiektów z czasów rzymskich.

Piękna pogoda zachęcała do spacerów między romantycznymi ruinami.








I dalej jedziemy na południe mijając Tepelenę, gdzie urodził się wspominany już niejednokrotnie Ali Pasza. Mamy okazję zrobić zdjęcie pomnika, zerknąć na mury obronne i dalej w drogę.




Wciąż po drodze mijamy dobrze zachowane bunkry z czasów Hodży. 


Nawet niektóre wystawione są na sprzedaż.




Po południu przed nami ukazuje się Gjirokaster – Miasto Srebrnych Dachów.  Określenie to bierze się stąd, że większość domów (dąży się, aby wszystkie na starówce się dostosowały) pokryta jest szarymi łupkami. Zwłaszcza po deszczu dachy domów błyszczą jak srebro.



Szczególnie piękna panorama rozciąga się ze wzgórza, na którym króluje średniowieczna twierdza rozbudowana przez Turków osmańskich. 











Przez lata w podziemiach twierdzy funkcjonował areszt dla więźniów politycznych...





Czołg Fiata


Uliczki starego miasta są bardzo strome, dlatego też często miasto nazwane jest „Miastem Tysiąca Schodów”. Tutaj, podobnie jak w Kruje, zlokalizowanych jest mnóstwo sklepików oferujących rękodzieła, modele bunkrów, regionalne lalki, koronki, biżuterię i temu podobne.

Należy także wspomnieć, że było to rodzinne miasto Envera Hodży.

Z twierdzy rozciąga się nie tylko piękny widok na samo miasto, lecz także na okoliczne góry, które równie pięknie błyszczą w zachodzącym słońcu.


Potem już powrót do znanej nam portowej Sarandy.


Tego dnia czekało nas jeszcze jedno fajne przeżycie, mianowicie regionalny wieczór albański.  Pojechaliśmy do wysoko położonej stylowej restauracji, gdzie czekał zespół folklorystyczny, regionalne wino i przekąski.





Zespół specjalizował się w charakterystycznym dla Bałkanów śpiewie izopolifonicznym. Pokrótce można powiedzieć, że cechą charakterystyczną tego śpiewu jest towarzyszenie soliście przez chórki, które śpiewnie „ciągną” samogłoski „e” i „y”. Ale to trzeba słyszeć, aby pojąć o co chodzi.


Zespół wykonywał także tradycyjne ludowe pieśni i tańce albańskie.


Nie zabrakło też czegoś na nutę słowiańską.


W znakomitych humorach wracaliśmy do hotelu nie przejmując się, że znowu nie ma windy:(
Mam wrażenie, że byliśmy pierwszymi w tym sezonie gośćmi naszego, dopiero co wyremontowanego, hotelu. Brakowało trochę wyposażenia, obsługa jakby była pierwszy raz w pracy, a najgorsze, że rano nie było do śniadania ani kawy ani herbaty. Po godzinie perswazji udało się je w końcu wynegocjować.





Nasz hotel usytuowany był w wypoczynkowej części Sarandy, ale momentami miało się wrażenie, że mieszkamy na budowie. 






Zresztą poza dwoma marketami spożywczymi w okolicy były wyłącznie sklepy budowlane i kilka knajpek.

W sklepie była nawet polska czekolada :) Trochę spóźnina okazja, ale jednak! 



Radzę więc dobrze sprawdzić hotel, zanim ktoś wybierze się na wypoczynek do Sarandy!
Ale ładne hotele też tu są :)












Późnym przedpołudniem jedziemy do portu...


...i znanym już wodolotem płyniemy na Korfu. Kilka godzin spędzimy w stolicy wyspy.

Mieliśmy okazję być w Starym Porcie, zobaczyć pałac św. Michała, podziwiać zabudowę Starego Miasta, zrobić ostatnie zakupy, napić się greckiej kawy.
























W drodze do znanego nam już hotelu w okolicy Benitses zatrzymujemy się jeszcze na półwyspie Kanoni, gdzie możemy oglądać słynną Mysią Wyspę.





Tutaj też kończy się pas startowy lotniska w Korfu. W razie czego zamiast lądowania – wodowanie…


W hotelu był jeszcze czas na kąpiel w basenie (dla odważnych, bo woda jednak była jeszcze chłodna) lub leniwe leżakowanie.


Nazajutrz po śniadaniu i ostatniej kawie... 



...transfer na lotnisko i….


…lecimy!












2 komentarze:

  1. Dzięki za ten wpis. W tym roku już za późno, ale w przyszłym muszę rozważyć te kierunki...

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, że mogłam pomóc :)

    OdpowiedzUsuń