niedziela, 21 września 2014

Magiczne Zakaukazie Lipiec 2014

Kiedy przed rokiem powstał pomysł wyprawy do Gruzji i Armenii, szczególnie zapaliłam się do tego drugiego miejsca. Owiane rodzinną legendą nasze ormiańskie korzenie to bardzo kusząca opcja. Emocje dały się porównać z tymi, które towarzyszyły moim podróżom na Litwę i Ukrainę, śladami sienkiewiczowskich bohaterów. Wychowana, na tych pisanych dla pokrzepienia serc powieściach, przeżyłam te podróże bardzo mocno. Myślałam wtedy o moim, nieżyjącym już Ojcu, jak byłoby pięknie być tu razem z Nim. Teraz powstała szansa być tam, skąd miał pochodzić Jego Pradziad…
Ale w praktyce okazało się, że owszem, serduszko zadrżało, gdy przekroczyliśmy granicę Armenii, ale te najgłębsze emocje i wrażenia jednak pozostały w Gruzji. Jest to kraj pod niemal każdym względem fascynujący. Już legenda o jego powstaniu to potwierdza. Miało być tak, że gdy Bóg rozdzielał ziemię pomiędzy wszystkie narody, Gruzini zamiast karnie czekać w kolejce na przydział, bawili się i tańczyli. Gdy wreszcie stanęli przed Panem Bogiem, okazało się, że wszystkie tereny są już rozdzielone. Ale dobry Bóg się ulitował i dał Gruzinom we władanie kawałek ziemi, którą zostawił dla siebie, na starość. I tak Gruzini otrzymali najpiękniejszy chyba kawałek świata. Przynajmniej sami tak uważają i moim zdaniem nie bez racji.  Mają góry i morze, mają równiny i wyżyny, mają dobry klimat, wodę i tylko dać im spokój, a będą szczęśliwi.
Bardzo mi się w Gruzji podobało, może także za przyczyną naszego gruzińskiego przewodnika. Ten młody, dwudziestoparoletni Giorgi Zangaladze z tbiliskiego biura podróży GeorgiCa Travel (polecam!!!), z wielką pasją chciał nam pokazać, co tylko dało się zmieścić w ramach czasowych naszego pobytu. A i goszczeni byliśmy iście po gruzińsku. Tego już potem w Armenii nie było. Jak zwykle, na naszych objazdówkach, było mało czasu na leniwe pospacerowanie, na podglądanie prawdziwego życia. Ale to tylko zachęca do ponownego wybrania się w te strony. Samolotem to tylko parę godzin…
My właśnie samolotem przylecieliśmy, najpierw do Warszawy, a potem do Tbilisi. Wyruszyliśmy wieczorem, lecz lecąc „w stronę słońca” gruzińska stolica przywitała nas o poranku. Nasz przewodnik zawiózł nas więc na śniadanie. Mieliśmy okazję na "dzień dobry" poznać klimat typowej dla tego kraju restauracji i spróbować pierwszego gruzińskiego specjału, czyli chinkali. Ten specjał wykonany jest z ciasta trochę twardszego niż na nasze pierogi. Oprócz farszu, np mięsnego, dolewa się też rosołu, dlatego konieczne jest  odpowiednie trzymanie przy jedzeniu, aby płynna część się nie wylała. Pokazałam to na zdjęciu, zrobionym już później, przy kolacji. Do śniadania wina raczej nie piliśmy :) Aczkolwiek chinkali podobno popija się piwem. 











Pożywne śniadanie i gruzińska, mocna kawa dodała nam energii, więc ruszyliśmy w miasto.  

Tbilisi jest stolicą Gruzji od VI wieku, kiedy to Daczi, syn króla Wachtanga Gorgasali, przeniósł tu metropolię z dotychczasowej Mcchety.
Pierwsze kroki skierowaliśmy na lewy brzeg rzeki Mtkawari, gdzie na wysokiej skarpie króluje jedna z najcenniejszych świątyń w Tbilisi – cerkiew pw. Matki Boskiej Metechskiej, najczęściej zwana Metechi. Obecna świątynia  pochodzi z XIII wieku, gdyż pierwotny monaster został spalony przez Mongołów.






W pobliżu świątyni, już współcześnie, wzniesiono konny pomnik króla Wachtanga Gorgasalego.





Dalej było nam po drodze do słynnych tyfliskich łaźni w Abanotubani (dzielnica łaźni właśnie). Jest to najstarsza część miasta, licząca około 1500 lat. Można tutaj zobaczyć charakterystyczne kopuły łaźni siarkowych, lecz szczególnie ciekawa jest ta o nazwie Orbeliani. Jej portal, ozdobiony niewielkimi minaretami, kojarzy się z architekturą perską.




















Tbilisi charakteryzuje ogromna wielokulturowość, która odzwierciedla się głównie w architekturze miasta, ale także w zgodnym funkcjonowaniu w bliskim sąsiedztwie obiektów sakralnych różnych religii i wyznań. Nasz przewodnik, mając naprawdę bardzo napięty plan zwiedzania, chciał nam to jak najlepiej pokazać. I tak z łaźni, w której tle wznosi się dość spory minaret, udaliśmy się do tbiliskiej synagogi z początku XX wieku, mijając po drodze gruziński monaster, a potem do katolickiego kościoła pw. NMP (tutaj odprawiana jest co niedzielę Msza Św. w języku polskim).  





















W Tbilisi sporo jest świątyń ormiańskich, jako że jeszcze na początku ubiegłego wieku Gruzini byli mniejszością w swojej stolicy. Przykładowo ormiański  kościół Norashen sąsiaduje z prawosławnym. 



Następnie zobaczyliśmy serce Starego Miasta, czyli Katedrę Sioni. 





 Tutaj przechowywana jest najcenniejsza relikwia kościoła gruzińskiego – krzyż Św. Nino. 



Wg legendy Chrystus ukazał się, pochodzącej z Kapadocji, świętej Nino i skierował ją na Kaukaz, aby głosiła wiarę wśród pogan. Nino wykonała polecenie. Udając się w drogę złożyła z gałązek winorośli krzyż, który przewiązała puklem włosów.  Zgodnie z kolejną legendą, Nino miała uzdrowić żonę króla dawnej Iberii – Miriana III. W podzięce władca spełnił jej życzenie, którym była zgoda na przyjęcie chrztu przez ówczesną Gruzję. Miało to miejsce w 337 roku. 







Katedra Sioni jest także siedzibą zwierzchnika gruzińskiego Kościoła Prawosławnego katolikosa Eliasza II.




















Kierując się dalej wąskimi uliczkami Starego Miasta (zdjęcia powyżej) dotarliśmy do, pochodzącej z przełomu V i VI wieku, bazyliki Anczischati, najstarszej świątyni na terenie Tbilisi. Ciekawe jest to, że aby dostać się do bazyliki, przechodzi się najpierw przez dzwonnicę. 











Przy okazji zwiedzania tych dwóch ostatnich świątyń, zdaliśmy sobie sprawę, że właściwy dla tych miejsc strój to bardzo istotna sprawa. Do żadnej gruzińskiej świątyni nie zostanie wpuszczona kobieta z odkrytą głową, gołymi ramionami, w zbyt krótkiej spódnicy lub w jakichkolwiek spodniach. Z kolei mężczyźni muszą mieć koniecznie długie spodnie, żadne szorty czy bermudy! My na szczęście byłyśmy zaopatrzone w różne szale i chustki, które pełniły odpowiednie role. W ostateczności można było brakujące elementy wypożyczyć przy wejściu.

I tak znaleźliśmy się ponownie na lewym brzegu Mtkwari, gdzie wznosi się także Pałac Prezydencki. Ta potężna budowla, z niebieskawą kopułą, chyba przeważyła szalę rosnącego niezadowolenia z poczynań byłego prezydenta Gruzji, Saakaszwilego. 






Z Pałacem Prezydenckim sąsiaduje bardzo nowocześnie urządzony Park Europejski z charakterystycznym Mostem Pokoju (nazywanym złośliwie podpaską, co widać na zdjęciu powyżej) i innymi dziwnymi obiektami. 




Mnie nie bardzo się to wszystko podobało… 
Tu znajduje się także stacja kolejki linowej wiodącej na wzgórze, do twierdzy Narikała. 



Nasz przewodnik chciał nas jeszcze tam zawieść, ale „załoga” się lekko zbuntowała. Tyle wrażeń za jednym zamachem, w dodatku po nocnym locie (nad Ukrainą nota bene…), to było już dla nas za dużo. Zażyczyliśmy sobie odwiezienia do hotelu i przełożenia dalszego zwiedzania na dzień następny.

Ostatecznie pierwszy dzień pobytu w Tbilisi zakończyliśmy kolacją, którą spożyliśmy w pobliżu cerkwi Metechi w restauracji dosłownie wiszącej na urwistym brzegu rzeki Mtkwari (zaznaczyłam ją czerwona strzałką). I nawet tańce były :) 










Kuchnia gruzińska, gruzińskie wino oraz toasty nimi zrobiły na nas wspaniałe wrażenie. Perspektywa kolejnych wieczornych uczt w codziennie innych restauracjach zapowiadała się super. Niestety, jak słusznie podejrzewałam, moje z trudem stracone przed wyjazdem zbędne kilogramy, wróciły dość szybko :(
Z restauracji rozciągał się przepiękny widok na oświetloną twierdzę Narikała, której zwiedzanie przełożone zostało na dzień następny.




Drugi dzień pobytu w Gruzji zaczął się od niespodzianki, jako że nasz przewodnik zawiózł nas pod pomnik polskiego prezydenta Lecha Kaczyńskiego.




Okazuje się, że w drugą rocznicę katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem skwer w jednej z dzielnic stolicy Gruzji otrzymał imię Lecha Kaczyńskiego. Na skwerze o powierzchni 700 metrów kwadratowych odsłonięto też popiersie tragicznie zmarłego prezydenta RP. 

Przedstawiciel miejskich władz samorządowych Zaał Samadaszwili, odsłaniając popiersie oświadczył, że nadanie skwerowi imienia polskiego prezydenta "to wyraz szacunku i wdzięczności dla Lecha Kaczyńskiego za poparcie, jakie okazywał on Gruzji". 

Niesamowite, jak ogromnym szacunkiem otoczony jest w Gruzji Lech Kaczyński. Uważa się go za zamordowanego bohatera i nawet śpiewane są o nim pieśni.



Następnie podjechaliśmy pod największą świątynię na terenie Kaukazu (to także trzecia, najwyższa świątynia prawosławna na świecie) – cerkiew Cminda Sameba czyli Święta Trójca. Jest to budowla nowa, wznoszona w latach 1998 – 2004 i ma stanowić symbol duchowego i narodowego odrodzenia Gruzji. Wnętrze cerkwi jest współczesne, lecz bryła zewnętrzna jest wiernym oddaniem stylu architektury starogruzińskiej.



















Potem "pofrunęliśmy" kolejką do twierdzy Narikała. Jest to, pochodzący prawdopodobnie z VI wieku, system obronny wybudowany przez Persów. 







Z twierdzy można ścieżką dojść do Mtacmindy, czyli Świętej Góry. Jednak tam mieliśmy zaplanowany wieczorny posiłek, więc doszliśmy tylko do pomnika Matki Gruzji – Kartlis Deda. Pomnik ma 20 metrów wysokości, dumnie wznosi się nad miastem i ma być metaforą charakteru Gruzinów. Wybudowano go w latach 60-tych XX wieku.




Z tego miejsca obejrzeliśmy także, niestety tyko z góry, tbiliski Ogród Botaniczny, założony pod koniec XIX wieku. 



Do centrum najwytrwalsi wrócili piechotą, zatrzymując się przy cerkwi św. Mikołaja oraz przy bardzo dziwnym drzewku szczęścia. 





Tutaj też zakupiliśmy gruziński specjał, jakim są czurczhele, czyli nawleczone na sznurek orzechy zanurzone w gęstym kisielu, najczęściej winogronowym. Jest to rodzaj deseru, a z wyglądu przypomina po prostu świecę.



Upalne popołudnie tego dnia w Tbilisi spędziliśmy zwiedzając Muzeum Etnograficzne, urządzone w formie skansenu. Znajduje się tutaj kolekcja kilkudziesięciu domów typowych dla różnych regionów i okresów historycznych Gruzji. Wśród wyposażenia mogliśmy m.in. zobaczyć pomysłowy chodzik dla dzieci, łóżeczko z „odprowadzeniem”, starodawną poziomicę (po naszymu: waserwoga i teraz wiadomo, dlaczego tak :) ), ochraniacz na palce podczas posługiwania się sierpem i wiele innych intrygujących drobiazgów.














 








To podobno najstarszy znak drogowy, znak zakazu niby :)




Wieczorem wjechaliśmy kolejką, tym razem szynową, na Świętą Górę Mtacmindę. Obecnie funkcjonuje tutaj park kultury i wypoczynku z ogromnym diabelskim młynem. Jest tu też wieża telewizyjna oraz elegancki, przeszklony gmach z restauracją, wybudowany dla oficjeli jeszcze w sowieckich czasach. Wszystko było rzęsiście oświetlone, ale najpiękniejszy okazał się widok na miasto. Gdy na niebie pojawiają się gwiazdy, a Tbilisi jaśnieje tysiącem świateł, ma się wrażenie, że gwiazdy idą tam spać (tak to ujął pewien fiński dziennikarz). Uczcie kulinarnej towarzyszyła więc także uczta wizualna.








Nie da się także nie wspomnieć o gruzińskiej fantazji. Otóż przed restauracją zaparkowane było auto, zawiązane kokardą. Taki prezent zrobił ukochanej (mam nadzieję)  żonie Gruzin, zapraszając oczywiście małżonkę solenizantkę na kolację.



Mimo napiętego programu zwiedzania Tbilisi, udawało się też wygospodarować trochę wolnego czasu na indywidualne spacery po gruzińskiej metropolii. Mieszkaliśmy w Centrum, więc nie było to trudne. Nie z wszystkich ujęć jestem zadowolona, bo jak zwykle: remonty, płoty, plakaty itp. Ale coś tam widać :)

Teatr Opery i Baletu






Teatr Narodowy
















Budynek dawnego Parlamentu 


Gruzińska Akademia Nauk, a na jej schodach malowniczy bazarek










Cerkiew Kaszweti pw. św. Jerzego






A to już "Park 9 kwietnia" w pobliżu naszego hotelu










...i sam hotel o nazwie Tori




A na koniec spacerów po stolicy, ciekawostka: tam się parkuje, gdzie jest miejsce i już :)




Na następny dzień zaplanowana była wycieczka objazdowa. I tak kolejno zobaczyliśmy Monaster Dżwari  górujący na Mcchetą, dawną stolicą gruzińskiego królestwa Iberii. W tym miejscu w połowie IV wieku wzniesiono ogromny drewniany krzyż, który stał się obiektem kultu chrześcijańskich ludów Kaukazu. W połowie VI wieku w pobliżu wybudowano mały kościółek, który z czasem rozrósł się do obecnego monasteru. Ale nadal nie jest to budowla zbyt imponujących rozmiarów.





Widok na rozpościerającą się w dolinie Mchcetę.



Potem sama Mccheta z Katedrą Sweti Cchoweli co oznacza Drzewo Życia.  Powstanie świątyni w tym miejscu jest związane z przyjęciem chrztu przez Gruzję.  Oczywiście została wielokrotnie przebudowywana, lecz nadal należy do jednych z najwyższych świątyń w Gruzji.








W mury otaczające świątynię wbudowane są mieszkania dla mnichów. Przed wejściem często znajdują się niewielkie ogródki kwiatowe.




A to krzyż na jednych z drzwi do klasztornego lokum.



Mccheta sama w sobie jest bardzo malowniczym miasteczkiem. Aż zachęca do leniwego snucia się krętymi uliczkami, oglądania różności wystawionych na licznych straganach. No w końcu była to niegdyś stolica.





Ruszyliśmy w dalszą drogę, do Gori, rodzinnego miasta Józefa Stalina.
W tym miejscu trzeba wspomnieć, że Gruzja poza rogatkami Tbilisi nie wygląda już tak imponująco. Oczywiście mam na myśli warunki bytowe, bo przyroda dopiero teraz zaczęła się pokazywać w pełnej krasie. Jednak widać też było, jak bardzo bywała niszczona, pewnie głównie za czasów sowieckich.  Co parę kilometrów straszyły ruiny dziś już nieczynnych zakładów produkcyjnych, opustoszałych domów, bloków, niedokończone drogi itp. Bardzo psują krajobraz ciągnące się przez całe miejscowości i poza nimi instalacje gazowe. Ale tak podobno musi być ze względu na ryzyko ruchów sejsmicznych. Tak samo było potem w Armenii.











Jadąc w kierunku Gori mieliśmy też okazję zobaczyć niedawno zbudowane osiedla dla uchodźców, którzy w 2008 roku uszli z życiem, opuszczając gruzińskie miejscowości w Osetii Południowej. 



Nie będę w tym miejscu rozwodzić się nad politycznymi kulisami odseparowania się Osetii od Gruzji. Jednak jest to wstrząsające, zwłaszcza w obliczu obecnych wydarzeń na Ukrainie…

Ale wracajmy na drogę do Gori. Może to się wyda dziwne, że zdecydowaliśmy się na taki punkt programu. Postać Stalina chyba nikomu nie przywołuje dobrych wspomnień. Jednak może dlatego, że tak bardzo namieszał w historii, warto było zobaczyć, jak kultywuje się pamięć po nim. Ja miałam mieszane uczucia co do tego. Cały obiekt poświęcony Stalinowi wygląda wciąż bardzo imponująco. I nie wiem już, czy to ironia? Czy wciąż są ludzie, dla których był bohaterem?

Muzeum Stalina





Jeden z ostatnich na świecie pomników Stalina



Zadaszenie, pod którym znajduje się zachowany domek szewca Wissariona Dżugaszwilego, ojca Stalina





Salonka, którą najczęściej podróżował Stalin



W samym mieście jakby czas się zatrzymał. Wiele lat temu, jako uczennica korespondowałam obowiązkowo, po rosyjsku, z losowo przydzieloną koleżanką z ZSRR. Galina mieszkała w Baku, więc niedaleko stąd. Miasta na pocztówkach, które mi przysyłała, wyglądały dokładnie jak centrum Gori.




Około 6 km od Gori znajduje się miejsce porównywalne z jordańską Petrą, mianowicie Upliscyche.  Jest to, pochodzące z II tysiąclecia p.n.e., skalne miasto. Znalezione na tym terenie przedmioty przechowywane są w gruzińskim Muzeum Narodowym. Tu możemy spacerować po dobrze zachowanych pomieszczeniach skalnych. Największe wrażenie robi sala tronowa królowej Tamar, panującej na przełomie XII i XIII wieku (był to początek złotego wieku Gruzji), oraz teatr. 

















Nad całością góruje oczywiście cerkiew, ale już znacznie młodsza, bo z XII wieku.







Warto zwrócić uwagę, że nie było trudno w wielu miejscach robić zdjęcia bez turystów wchodzących w kadr. Gruzję zwiedza się naprawdę bardzo spokojnie, bez tłoku i typowego dla atrakcji turystycznych zgiełku. I to jest także aspekt, który powinien zachęcić do podróży na Zakaukazie :)


Tego dnia mieliśmy szczególnie miłą kolację, gdyż uczcie kulinarnej towarzyszyły występy gruzińskich artystów tancerzy. Może więc jest to najlepszy moment, aby wreszcie więcej napisać o tym, co jadaliśmy, kto to jest tamada i jak wznosi się gruziński toast.
Na początek trzeba wymienić pszeniczny chleb, jedyny w swoim rodzaju, czyli puri. Może być owalny lub mieć  kształt wrzeciona. Oczywiście łamie się go czy urywa po kawałku.



Prawie zawsze podawano nam pokrojone w trójkąty chaczapuri czyli cienkie ciasto nadziewane delikatnie solonym serem. 



O chinkali już wspominałam, jak również o czurczhelach na deser. Nie do końca potrafię połączyć dania ze zdjęć z prawidłowymi nazwami, ale wiem, że podawano warzywną dolmę i taką z baraniną, gęstą zupę gulaszową charczo, duszonego kurczaka czmeruli, jakieś zupy podobne do naszego rosołu, ale bogatsze, grillowane warzywa, sałatki przyprawione swanską solą (którą oczywiście zakupiłam i bardzo sobie chwalę), ryby i sporo innych pysznych potraw.
Poniższe zdjęcia prezentują wszystkie dania, jakie sfotografowałam w Gruzji.




















Tak wyglądał nasz stół w czasie kolacji:



A teraz krótki film z pierwszego tańca naszych artystów i te zdjęcia, które jako tako się udały :)









Nie ma gruzińskiej uczty, czyli supry, bez toastów, a toastów bez tamady. Można go określić jako przewodnika stołu czy wodzireja. Rola tamady to dbanie o porządek podczas biesiady. Tamadę wybiera się demokratycznie spośród współbiesiadników. Zwykle jest to dojrzały mężczyzna, który cieszy się szacunkiem i potrafi wygłaszać kwieciste toasty. Tamada wyznacza moment, kiedy można chwycić za kielich i wysłuchać toastu, wygłoszonego ewentualnie przez innego gościa. Jednak tamada wypowiada kluczowe słowo "gaumardżos", po którym można wypić wino. Niekoniecznie trzeba wypić do dna czyli bolomde, jednak kielich powinien być dopełniony. My niekoniecznie spełnialiśmy wszystkie zasady, ale było fajnie :)

Do posiłku podawano głównie czerwone wino, ale mogło być i tak:





Kolejny dzień polski organizator przeznaczył  wprawdzie na dowolne wykorzystanie oraz ewentualny pobyt w tyfliskich łaźniach, lecz my, żądni nowych wrażeń, zorganizowaliśmy dodatkową wycieczkę. Jesteśmy na Zakaukaziu, a wysokiego Kaukazu mamy nie zobaczyć? I tak pojechaliśmy słynną Gruzińską Drogą Wojenną do miejscowości Kazbegi (obecnie właściwie Stepancminda), leżącej u podnóża Kaukazu Północnego.
Jeśli chodzi o Gruzińską Drogę Wojenną, której szlak wiedzie z Tbilisi do Władykaukazu, to nazwa ta została jej nadana w XIX wieku. W czasie rosyjskiej aneksji Kaukazu toczyły się tam bowiem ciężkie walki. Ciekawostką niech będzie, że droga została przebudowana w drugiej połowie XIX wieku, a autorem i wykonawcą zmian był Polak, Bolesław Statkowski.
Pierwszy przystanek w naszej podróży na północ miał miejsce nad sztucznym zbiornikiem Żinwali, dokładnie przy fortecy Ananuri. Pochodzi ona z przełomu XVI i XVII wieku, a później stanowiła rezydencję książęcą. Za murami twierdzy znajduje się też cerkiew Zaśnięcia NMP.













GDW jest dość dobrze utrzymana. Z zainteresowaniem patrzyliśmy na drogę podwójną na pewnych odcinkach. Po prostu w okresie zimowym korzysta się z tuneli, a w pozostałych porach jeździ trasą otwartą.



W czasie podróży zdarzały się też nagłe przystanki i spowolnienia. A to powody:










Kolejną atrakcją trasy był przejazd przez kurort narciarski Gudauri



 i dalej karkołomny wręcz wjazd na Przełęcz Krzyżową, najwyżej położony punkt na GDW (2379 m n.p.m.).










A potem już Kazbegi. Miejscowość pełna kontrastów, gdyż zdarzają się tu ładne hotele, kawiarnie z dobrą kawą, ale i bardzo biedne domostwa, sklepy jak dawne GS-y i jakaś taka sowiecka atmosfera…



Krajobrazy jednak przesłaniają wszelkie usterki. Terenowymi samochodami pojechaliśmy jeszcze wyżej, aż  pod kościół Cminda Sameba w pobliże wioski Gergeti. Tam już byliśmy tylko my i pięciotysięcznik Kazbek. Po prostu bajka…













Góra Kazbek to nieczynny wulkan o wysokości 5047 m n.p.m. Tu ponoć miał być przykuty do skały Prometeusz za to, że ukradł bogom ogień. Ale i innych legend nie brakuje.



















Ostatni, zaplanowany kierunek zwiedzania, to Kachetia. Bo jak powiedział gruziński poeta Akaki Cereteli „kto nie zna Kachetii, nie zna Gruzji”. Jest to główny region uprawy winorośli, posiadający jednocześnie bardzo bogatą historię.

Po paru kilometrach jazdy zatrzymaliśmy się w bardzo ciekawym miejscu, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć, jak tradycyjnie wypieka się chleb puri, ten w kształcie wrzeciona. Można go było oczywiście też bardzo tanio kupić. Nieopodal dało się także nabyć przepyszny gruziński ser, robiony też na miejscu. Mieliśmy więc wspaniałe drugie śniadanie.








A potem kolejna niespodzianka, bo nasz Giorgi nie wyobrażał sobie, aby nie zawieźć nas do malowniczo położonego Signagi, „miasta zakochanych”. To dość odległe miejsce nie było ujęte w programie, ale warto było tam pojechać. Gruzini mają się czym pochwalić, gdyż miasto jest naprawdę starannie odrestaurowane i znakomicie nadaje się na romantyczny weekend. Podobno małżeństwa tu zawierane są bardzo szczęśliwe.


Dom przyjęć weselnych












Cennym zabytkiem Signagi są wzniesione w XVIII wieku mury obronne o długości 2,5 km. W murach znajdują się 23 bramy. Mieliśmy możliwość przejścia między dwoma bramami i mogliśmy podziwiać nie tylko przepiękny widok na Równinę Alazańską, lecz także różne okazy krzewów ozdobnych i drzew owocowych rosnących wzdłuż muru, głównie granatów, morwy i figowców.



Widok na ciągnący się mur obronny oraz na Równinę Alazańską











Z Kachetii pochodzi 70 % ogólnogruzińskiej produkcji win. Nie można więc ich nie spróbować. Zatrzymaliśmy się więc we wsi Cinandali, gdzie znajduje się nie tylko, otoczony ogrodami, dom - muzeum gruzińskiego poety Aleksandra Czawczawadzego, ale także fabryka win. 







Odwiedziliśmy więc tutejszą winiarnię, gdzie mieliśmy zobaczyć, w jakich warunkach przechowuje się wino. Była też degustacja i zakupy.











Następne dwa ważne punkty konieczne do odwiedzenia to Gremi, dawna stolica Kachetii, oraz jeden z najwspanialszych gruzińskich monasterów – katedra Alawerdi pw. Św. Grzegorza.
Miasto Gremi powstało w XV wieku, lecz już po 150 latach zostało rozgrabione i zniszczone przez Persów. Do obecnych czasów w dobrym stanie zachowała się cerkiew pw. Archanioła Michała, zlokalizowana  na dość wysokiej górze. Wnętrze kościoła zdobią cenne freski.












Z kolei Katedra Alawerdi stanowi centrum religijne Kachetii. Zespół architektoniczny składa się z budowli o różnym przeznaczeniu. Są tu pokoje biskupów, refektarz, dzwonnica, łaźnie i inne.









W drodze powrotnej z tej ostatniej już niestety wycieczki na terenie Gruzji zajrzeliśmy jeszcze do Telawi, obecnej stolicy Kacheti. Giorgi chciał nam przede wszystkim pokazać najstarsze drzewo w Gruzji, które tu właśnie rośnie.




Nadszedł niedzielny poranek i przyszło nam żegnać gościnną Gruzję. Po śniadaniu, spakowani, wyruszyliśmy w drogę do granicy z Armenią. Granicę przekroczyliśmy dosłownie, gdyż stosunki między tymi dwoma państwami nie są najlepsze, więc nie było takiej opcji, aby gruziński autokar woził nas po Armenii. Na granicy pożegnaliśmy naszego przesympatycznego przewodnika i pieszo udaliśmy się do odprawy, po której bez problemów znalazłam się w kraju moich rodowych korzeni. Czekał na nas miejscowy autokar z ormiańskim kierowcą i urocza przewodniczka (gratka dla naszych panów tym razem), którzy mieli zawieźć nas do pierwszego miejsca pobytu.

Tu łatwiej było nam dogadywać się po rosyjsku, gdyż Armenia nadal ma dobre układy z Rosją, widząc w niej swoją orędowniczkę w ciągłych konfliktach z Turcją, Azerbejdżanem i posiadającym autonomię Górnym Karabachem. I znowu na dzień dobry, od kierowcy dowiedziałam się, że miasto, od nazwy którego, prawdopodobnie pochodzi moje panieńskie nazwisko, leży właśnie na terenie Karabachu… Jakoś wcześniej tego nie sprawdziłam.

Na granicy wymieniliśmy gruzińską walutę, jeżeli komuś została i dokupiliśmy więcej, już za euro. W Gruzji płaciło się walutą o nazwie lari (1 lari = 100 tetri). Aby gruzińskie ceny przeliczyć mniej więcej na polskie, najlepiej pomnożyć je przez dwa. W Armenii obowiązuje waluta dram (1 dram = 100 luma). 1000 dram to około 8 PLN, więc tu z kolei ceny należało odpowiednio podzielić. Ja sobie dzieliłam przez 1000 i mnożyłam przez 8.

Na początek pobytu w Armenii znowu legenda. Otóż Gruzini twierdzą, że u Pana Boga stawili się, jako ostatni po przydział ziemi. Ormianie uważają, że to oni byli absolutnie na końcu. Pan Bóg już naprawdę nie miał im nic do zaoferowania i po wielkim namyśle, dał im skrawek ziemi, na którzy wrzucał niepotrzebne przy podziałach kamienie. I faktycznie, ormiańska ziemia jest tak kamienista, że gdy przygotowuje się pole pod uprawę, z pozbieranych na nim kamieni da się postawić wokół dość spory murek.

Celem naszej pierwszej podróży miały być okolice Jeziora Sewan, które nazywane jest morzem Armenii. Lecz szkoda było nie zatrzymać się w drodze przy wznoszących się w tej górzystej okolicy ormiańskich świątyniach czy w ważniejszych miejscowościach. Zwłaszcza, że kolejne dwa dni mieliśmy spędzić na kompletnym odludziu. Ale o tym później.

W planie były dwa klasztorne kompleksy architektoniczne, lecz gwałtowne załamanie pogody (częste na takich wysokościach) pokrzyżowało plany.
Dotarliśmy jedynie do Monasteru Hagpat, którego początki sięgają X wieku. 

















Tu mogliśmy zetknąć się po raz pierwszy z charakterystycznymi dla Armenii chaczkarami. Są to kamienne krzyże (chaczkar to właśnie w tłumaczeniu kamienny krzyż), które zaczęto stawiać od momentu przyjęcia przez Armenię chrztu św. Jak wiadomo Ormianie byli pierwszym schrystianizowanym narodem, a miało to miejsce w roku 301. Chaczkarów w Armenii jest podobno grubo ponad 100 tysięcy, a każdy jest swoistym dziełem sztuki. No rzeczywiście są bardzo piękne.












Bardzo ciekawy wydał mi się budynek stanowiący skład ksiąg ze specjalnymi niszami i otworami do przechowywania manuskryptów.



Zanim dotarliśmy do naszego ośrodka Blue Sevan Resort nad jeziorem, zatrzymaliśmy się jeszcze przy pobliskim Monasterze Sewanowank, zwanym Czarnym Klasztorem. Z założenia był to klasztor, do którego zsyłano na banicję grzeszących duchownych. Panowały tu bardzo surowe zasady, kobiety nie miały tu wstępu. Teren klasztoru był kiedyś wyspą, na której wzniesiono dwa kościoły: pw. Apostołów i Matki Bożej.  Swego czasu Stalin polecił spuścić z jeziora sporo wody więc jego poziom tak się obniżył, że wyspa połączyła się z lądem i powstał półwysep.















Nie wiadomo,  czy organizator naszej podróży także chciał nas zesłać na banicję umieszczając w odludnym ośrodku nad jeziorem? Czy też uważał, że zwiedzanie Gruzji tak nas wyczerpało, że powinniśmy gruntownie wypocząć. Trudno powiedzieć. W każdym razie Blue Sevan Resort powstał w czasach sowieckich i stanowił małe miasteczko wypoczynkowe. 



Było tu wtedy wszystko, co potrzeba turyście: miejsca do spania (w hotelu i domkach letniskowych), restauracje, jadłodajnie, sklepy, plaża, pewnie jakiś sprzęt do pływania, nawet własna szklarnia. Dzisiaj ma się dobrze tylko hotel, dość skromna restauracja i plaża z niewielką kawiarnią. 






Reszta w stanie fatalnym.









Miejsce to służy głównie za bazę wypadową miłośnikom turystyki rowerowej, także grupowej. Mieliśmy okazję dzielić hotel najpierw z grupą z Holandii, a potem z Włoch. Spokojna trasa wokół jeziora jest na pewno sporą gratką dla żyjących w zgiełku mieszkańców Europy. W dodatku wysoko położony teren charakteryzuje się niższymi temperaturami niż te, które w tym czasie panują w Erywaniu. Ośrodek aktualnie nie ma żadnych możliwości stałej komunikacji z najbliższymi miejscowościami. Najbliżej jest do niezbyt ciekawego miasteczka Tsovagyugh, pieszo ponad godzinę drogi. Uprzejme panie w recepcji proponują wezwanie taksówki z miasta Sewan. Jakoś musieliśmy sobie radzić, bo tej aktywniejszej części grupy nie było w smak dwudniowe siedzenia na plaży.

Pierwszego dnia wybraliśmy się pieszo na skraj Tsovagyugh. Mieliśmy okazję zobaczyć, jak żyje się na głębokiej prowincji.

Na zdjęciu opuszczone budynki, najpewniej postsowieckie:



Na następnych zdjęciach sklep i coś w rodzaju miejscowego „klubu”. Nawet można wziąć kąpiel :)









Zachwycało mnie bogactwo polnych kwiatów:







Drugiego dnia zamówiliśmy dwie taksówki i pojechaliśmy na południowy brzeg jeziora do Sewanu i Gawaru. Co ciekawe nie przyjechały oznakowane taksówki, ale prywatne auta, których kierowcy wyglądali, tak powiedzmy, bardzo zamożnie i okazale. No cóż, szara strefa w Armenii ma się dobrze.
Kierowcy w ramach uzgodnionej ceny pokazali nam też jeszcze po drodze monaster Airawank (przełom IX i X wieku) bardzo malowniczo usytuowany nad samym jeziorem.












W tym miejscu trzeba wspomnieć, że tablice informacyjne, a przede wszystkim nazwy miejscowości czy ulic, w Gruzji były zazwyczaj pisane podwójnie, alfabetem gruzińskim i łacińskim. Przy głównych trasach w Armenii stosowano z kolei litery ormiańskie, łacińskie i często rosyjskie. Tu, w rejonie Jeziora Sewan informacje spotykaliśmy pisane tylko w alfabecie ormiańskim i rosyjskim. Kto już się nie uczył rosyjskiego, mógł mieć problem.

Cóż można powiedzieć o tych prowincjonalnych miastach. Ludzie starają się żyć wygodnie. Zaopatrzenie sklepów, w zasadzie jak u nas w mniejszych miejscowościach. Tak samo widać dużo „chińszczyzny”. Oczywiście cieszą oczy stragany z warzywami i owocami, gdzie o tej porze roku królowały morele, narodowy owoc Armenii. Zajadaliśmy się nimi do woli, jak również arbuzami i melonami. Jednak ogólnie rzuca się w oczy nieporządek. Widać rozkopane place, dziurawe drogi z brakującym asfaltem, odpadające tynki, bloki z zagraconymi balkonami. Nawet jeżeli coś jest ładne, to traci efekt na tle brzydoty.

Zdjęcia z Sewanu:










Tu mogliśmy zobaczyć i kupić tradycyjny produkt, jakim jest lawasz. Jest to cienki, poskładany płat ciasta, w które zawija się potrawy do zjedzenia.



I jeszcze zdjęcia z Gawaru: 


























W Armenii panuje ogromne bezrobocie. To, że przeciętny obywatel jakoś daje radę się utrzymać, jest możliwe dzięki temu, że przynajmniej jeden członek rodziny pracuje za granicą i łoży na tych, co zostali w kraju. Nie wiem jak to się kształtuje w poszczególnych branżach, ale na pewno wiele osób zatrudniają wszelkiego rodzaju służby porządkowe. Jest to praca pewnie nisko płatna, ale jest. Na terenie naszego ośrodka każdego ranka grupa kobiet gruntownie sprzątała plażę, wyrównując nawet nadbrzeżny żwirek. Widać było, że są to osoby w różnym wieku, różnie ubrane, zatrudniane tylko do tych konkretnych czynności. Później w stolicy widziało się strażników pilnujących rzeźb i klombów w centralnej części miasta. Mój mąż tylko dotknął palca jednego z posągów i zaraz była interwencja. A już najbardziej zdziwiła nas sytuacja przy drodze biegnącej wzdłuż jeziora Sewan. Otóż tego dnia, gdy wracaliśmy taksówkami z Gawaru, miał wizytować ten rejon prezydent Armenii. Co kilkaset metrów ustawiony był więc pojedynczy policjant, bez żadnego radiowozu. Nagle rozpętała się silna ulewa, a oni nawet na moment nie opuścili wyznaczonego posterunku.


Po dwóch leniwych dniach nad jeziorem dotarliśmy do stolicy, do Erywania. Był to niestety ostatni dzień przed odlotem, w dodatku bardzo upalny. Zdaliśmy się na decyzję naszej przewodniczki, która wybrała do zwiedzenia to, co jej zdaniem jest w stolicy najważniejsze.

Zaczęliśmy od Muzeum Matenadaran, mieszczącego się w ogromnym, bazaltowym budynku. Przed gmachem króluje pomnik żyjącego na przełomie VI i V wieku duchownego i uczonego Mesropa Masztoca, twórcy alfabetu ormiańskiego.



Muzeum jest właścicielem 17 tysięcy manuskryptów w wielu językach. Zwiedzającym udostępnia się zaledwie ich cząstkę, ale i tak robią wrażenie. Najcenniejszy jest Kodeks Eczmiadzyński z VI, VII wieku. W magazynach znajduje się nawet list z XVII wieku napisany w języku polskim.


Poniżej najmniejsze i największe dzieło







Stojąc przed Muzeum Matenadaran można było zobaczyć symbol Armenii – górę Ararat. Niestety, ta święta dla Ormian góra, leży poza terytorium kraju. Takie bywają zawiłości historii…



Następnie spacerem dotarliśmy do popularnych Kaskad. Są to wiodące na wzgórze schody, pod którymi znajdują się sale muzealne Centrum Sztuki. Na wzgórzu pomnik z czasów radzieckich. Cały pasaż zdobią piękne ogrody kwiatowe, fontanny, rzeźby. U podnóża Kaskad znajduje się pomnik Aleksandra Tamaniana, twórcy nowoczesnej architektury Erywania.





























Potem był czas na ochłodzenie się porcją lodów lub kawą mrożoną, a po nim przejazd przez miasto w kierunku katedry w Eczmiadzynie. 





















Nie obyło się bez kontrastów



Katedra w Eczmiadzynie jest to najstarsza chrześcijańska świątynia w Armenii, zbudowana w latach 301-303 przez Grzegorza Oświeciciela, założyciela Kościoła ormiańskiego.







































Kolejny punkt zwiedzania to znajdujące się niedaleko Eczmiadzyna ruiny katedry Zwartnoc, wzniesione w połowie VII wieku. Katedra miała przyćmić potęgą tę w Eczmiadzynie, ale jak widać, na razie nie ma się za dobrze. 






















Natomiast bardzo malowniczo komponuje się z górą Ararat. Szkoda tylko, że było trochę mglisto i zdjęcia nie wyszły zbyt dobrze.



Zmęczeni upałem zakwaterowaliśmy się w okazałym hotelu Hrazdan. W hotelu był też basen, więc zapaleńcy nie mogli nie skorzystać. Niektórzy, mimo wysokiej temperatury, zdecydowali się na spacer po mieście. Chciało się jeszcze zakosztować atmosfery tej pięknej stolicy, zrobić zakupy, poprzyglądać się mieszkańcom. Ciekawostką jest, że większość kobiet nosi na ulicy obuwie na wysokich obcasach. Latem jest to na pewno bardzo niewygodne, ale one widać lubią ten swój heroizm, nawet na takich schodach :) 




Nasza przewodniczka na pożegnalnej kolacji również pojawiła się w szpilkach :) 

A skoro o kolacji mowa, to spożyliśmy ją w bardzo stylowym lokalu w towarzystwie zespołu muzyczno śpiewaczego. 




Ciekawym elementem wystroju były wiszące na sznurkach banknoty z różnych państw. Polskie też były :)




A co podano? Między innymi sałatki, nie do końca do rozszyfrowania, ale dobre.








Danie główne



Do kolacji podano wodę, inne napoje we własnym zakresie. Ech... to już nie gruzińska gościnność...

Ogólnie o narodowej kuchni Armenii niewiele umiem powiedzieć. Na podstawie tego, co serwowano w Blue Sewan i tutaj, wydaje mi się zbliżona do tureckiej. W każdym razie gruzińska odpowiadała mi bardziej. Choć w sumie, na dłuższą metę, nie mogłabym tak się odżywiać :)

Po kolacji mieliśmy czas na kilka godzin snu, gdyż już nad ranem trzeba było udać się na lotnisko. Szczęśliwie wróciliśmy do kraju, gdzie o świcie powitała nas Warszawa:




Nie była niestety zbyt gościnna, ale cóż... spuśćmy na to zasłonę milczenia...

4 komentarze:

  1. Niesamowite, jestem pod ogromnym wrażenem. Szkodaa że muszę iść, jak wrócę to dokończę moją podróż po Twojej relacji.
    Póki co, o ciarki od stóp do głów przyprawiły mnie domy na tym urwisku. Boszzz, szok.
    Oraz myślę o orzechach w kisielu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiem, że czytanie i oglądanie zajmuje "trochę" czasu. Tworzyłam to cały tydzień! Ale to ma być pamiątka dla moich towarzyszy podróży, więc tak wyszło...
    Pozdrawiam i dziękuję za miłe słowa :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem i ja. Ufff - póki co, przebiegłem tylko od początku do końca, ale wrócę do dokładnego czytania, po którym możesz się spodziewac wieeeeelu pytan, bo Gruzje mam w planie na 2015.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Anna/Zosia/kurakowa - no to lece z pytaniami. Wnioskuje, ze to była wycieczka zorganizowana i chyba kupiona w polskim biure, a wspomniane gruzińskie biuro było podnajęte przez polskiego organizatora - czy możesz to potwierdzić? Jeśli tak - jakie to biuro, jak liczna ekipa turystow? Już od pewnego czasu jestem Gruzja zauroczony i bardzo bardzo chciałbym ja odwiedzić, dlatego zbieram wszelkie informacje. Twoja relacja utwierdza mnie tylko, ze temat należy drazyc i dazyc do realizacji.
    :))))
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń