czwartek, 20 czerwca 2013

Podróż kulinarna: danie z Abruzji

Za oknem 35 stopni! Masakra... W domu panuje przyjemny chłodek. Pracująca trzeci rok, założona na piętrze klima  (firma Klima Bytom, jakby kto pytał :) ) powoli się amortyzuje. Wprawdzie oszczędzam niczym Jacek z reklamy, bo na koncie nie przybywa, ale za to da się żyć normalnie :)

Żeby sobie za bardzo nie nagrzewać kuchni zamarzyło mi się coś na szybko i padło na włoskie danie z Abruzji.
Przepis wygląda tak:



Jednak brakowało mi fasoli, więc zrezygnowałam, a w miejsce boczku i kiełbasy surowej weszło mielone wieprzowe i kiełbasa wiejska. Smaki się zgadzały.
Sos wyszedł pycha!



Ale nie dodałam spaghetti, a fusilli, bo szczerze mówiąc wygodniej się je.



Na deser podałam schłodzony koktajl truskawkowy.

Danie przypomniało mi nasz przejazd przez Abruzję, konkretnie 5 kwietnia 2009 roku, kiedy to w tejże okolicy następnej nocy miało miejsce tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi.  Nawiedziło ono miasto L'Aquila i okolice, a jego siła wynosiła 6,3 stopnia Richtera. Wstrząs był odczuwalny w całym kraju. Po nim nastąpiła seria około 100 wstrząsów wtórnych. Wcześniej, około północy, ziemia lekko zatrzęsła się w okolicy Rawenny. Około 9:00 rano nastąpił wstrząs wtórny, który spowodował kolejne zniszczenia w mieście.
Według ustaleń włoskiej obrony cywilnej, zginęło 308 osób, a rannych zostało około 1500. Zniszczeniu uległo od 10 do 15 tysięcy domów. My tę noc spędziliśmy w hotelu Cicolella w San Severo leżącym około 150 km od epicentrum katastrofy...

Odczułam ten nocny wstrząs nie zdając sobie zupełnie sprawy co się dzieje. Moje łóżko tak jakby zabujało, ale pomyślałam, że to chyba przez sen. Dopiero rano zadzwoniła córka pytając, czy u nas wszystko w porządku. Zdziwiona, zapytałam: dlaczego? I dopiero od niej dowiedziałam się, co się wydarzyło. Włączyliśmy telewizor i zobaczyliśmy ogrom tragedii, której byliśmy tak blisko...

Nasz hotel w San Severo.



Była to moja pierwsza podróż do Włoch, niestety naznaczona tym nieszczęściem. Pewnie dlatego wspominam ją jako bardziej pielgrzymowanie, niż zwiedzanie. Czas był Wielkopostny, zahaczał już nawet o Wielki Tydzień.

Wcześniej byliśmy w Padwie, oczywiście u Św. Antoniego :)












...potem w Rimmini, które o tej porze roku zupełnie nie przypominało jeszcze śródziemnomorskiego kurortu.









Kolejny przystanek to San Marino:










W samą Niedzielę Palmową, pojechaliśmy na tajemniczo malowniczy półwysep Gargano, do San Giovanni Rotondo, gdzie spędził całe swoje życie Ojciec Pio i gdzie mieści się poświęcone mu sanktuarium:









Następnie dotarliśmy w południowo-wschodni region Włoch, zwany Apulią, gdzie na górze Gargano, w mieście Monte Sant’Angelo znajduje się jedno z najsłynniejszych w Kościele katolickim sanktuariów ku czci świętego Michała Archanioła. Na szczycie góry wznosi się jedyna w swoim rodzaju bazylika. To niezwykłe miejsce położone w regionie, który stanowi „ostrogę” włoskiego buta, widnieje na wysokości 856 m n.p.m.












W Monte Sant’Angelo urzekł mnie pewien sklep kolonialny:













Pobyt we Włoszech kończył się w Rzymie, ale o tym już innym razem :)

2 komentarze:

  1. Piękne zdjęcia i opisy. Pisz dalej. Przyjemnie się czyta. Rzymianka

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam Twoje relacje :)

    OdpowiedzUsuń