Dokładnie tak nam się marzyło, gdy na
przeszło dwa lata z powodu różnych okoliczności, w tym głównie koronawirusa,
zostaliśmy uziemieni w domu. Tak więc udało się wreszcie zrealizować odroczoną
już dawno wycieczkę, będącą w ofercie Biura Podróży Rainbow, pod nazwą „Stacja
Bałkany”. Zgodnie z hasłem przewodnim imprezy zaplanowane były dwie trasy
koleją oraz nocleg na serbskim dworcu.
Lot z Pyrzowic do Podgoricy liniami PL LOT
przebiegł bez zakłóceń, aczkolwiek nie omieszkam wsadzić przysłowiowej „łyżki
dziegciu”. Nasze narodowe linie ogólnie schodzą na psy. Moim zdaniem
stewardesa, która przed lądowaniem stwierdza, że pogoda w Podgoricy jest bardzo
dobra, a potem wita pasażerów w Chorwacji, jest albo bardzo zmęczona, albo
niestety niekompetentna. Po pierwsze pogoda była w tym momencie fatalna, a
Podgorica jest stolicą Czarnogóry, więc gdzie tu Chorwacja! I nie było to
przejęzyczenie, bo w języku angielskim powtórzyła dokładnie to samo. Ktoś
podejrzał, że czytała z kartki…
W Podgoricy szybko odebraliśmy bagaże i po
lekkim zamieszaniu udało się wsiąść do właściwego autokaru, który zawiózł nas
do miejscowości Bar położonej nad Adriatykiem. Na tej szerokości geograficznej
szybko robi się ciemno, więc morza nie dało się już zobaczyć.
Po śniadaniu udaliśmy się na
dworzec w Barze, skąd wyruszyliśmy w pierwszą kolejową trasę. Naszym celem był
Kolašin, czarnogórski kurort i centrum sportów zimowych u podnóża gór Bjelasica
i Sinjajevina.
Takie ciekawostki na dworcu w Barze
Odcinek jaki mieliśmy do pokonania to czarnogórski fragment wybudowanej w latach siedemdziesiątych XX wieku, za czasów Jugosławii, linii kolejowej łączącej Bar z Belgradem. Jest ona uważana za jedną z najpiękniejszych linii kolejowych w Europie, a na górskim odcinku nazywana „koleją snów”. Na trasie znajduje się 235 wiaduktów o łącznej długości 14,5 km i są także 254 tunele mające w sumie 114 km. Przez większość z tych obiektów podróżuje się właśnie na odcinku Bar – Kolašin.
Z nosami przy oknach i zapartym tchem zachwycaliśmy się
przepięknymi widokami.
Na początku mogliśmy podziwiać Adriatyk.
Następnie dojechaliśmy do dworca w Podgoricy. Trzeba
przyznać, że trudno go nazwać dworcem godnym metropolii.
A potem już tunele, wiadukty, góry, kaniony.
Nikogo nie dziwi, że tu swego czasu wykorzystywano plenery do filmów
przygodowych z bohaterskim Winnetou w rolach tytułowych.
W Kolašinie czekał na nas autokar z naszymi
bagażami i po krótkim pobycie zabrał nas w dalszą podróż.
Należy się jednak kilka słów o tym
miasteczku. Wzmianka o wiosce Kolašin znalazła się w dokumentacji sporządzanej
dla sułtana osmańskiego w połowie XVI wieku. Na bazie tejże wsi powstała tutaj
twierdza założona właśnie przez Turków Osmańskich.
Zimowa baza jest bardzo dobrze rozwinięta, narciarskie wyciągi zaczynają się nawet od 1400m n.p.m.
Latem Kolašin stanowi
punkt wypadowy dla górskich wędrówek, choć teraz we wrześniu pasjonatów turystyki pieszej
raczej nie było widać. Tutaj także rozpoczynają się spływy kajakowe na rzece
Tarze, której kanion mamy zobaczyć za kilka dni. Ogólnie miasteczko jest nieco senne
o tej porze roku, przygotowujące się do zimy. Podobno słynie z rewelacyjnej
kawy po turecku, co też postanowiliśmy sprawdzić.
Dwie faktycznie niezłe kawy, naprawdę po
turecku, oczywiście wraz ze szklaneczkami zimnej, krystalicznej wody,
kosztowały aż… 1 euro!
I tu
trzeba wyjaśnić jak to się dzieje, że w Czarnogórze używa się euro, mimo że
państwo nie jest członkiem UE. Otóż już w 1996 roku Czarnogóra będąca w unii z
Serbią postanowiła przeciąć więzy ekonomiczne z Belgradem i przeprowadziła
wymianę waluty na markę niemiecką. Kiedy w 2002 roku markę niemiecką zastąpiło
euro, również Czarnogóra dokonała tej zmiany, o dziwo bez sprzeciwu Brukseli. I
tak w tym malutkim państwie bałkańskim płaci się w euro. Ale nie wszędzie ceny
są tak korzystne jak w Kolašinie po sezonie.
Będąc w tak pięknej okolicy odwiedziliśmy następnie Park Narodowy Biogradska Gora, którego perełką jest Biogradskie Jezioro pochodzenia polodowcowego, położone na wysokości ponad 1000 m n.p.m.
Wokół
jeziora prowadzi ścieżka edukacyjna długości ok. 2,5 km. Przygotowani do marszu
w terenie oczywiście zaliczyliśmy tę trasę.
Jezioro jest bardzo piękne, woda mieni się
kolorami błękitu, zieleni i turkusu, a bardzo przypomina nasze jaworznickie
tzw. polskie Malediwy.
Potem już podróż do granicy, w kierunku
Serbii, gdzie spędzimy dwa i pół z kolejnych dni wycieczki.
Zatrzymaliśmy się jeszcze na krótki postój u
miejscowego producenta miodów, wina i rakiji, gdzie można było dokonać
degustacji i zakupu czarnogórskich specjałów.
Dotarliśmy do naszego hotelu w serbskiej Sjenicy
już po ciemku, ale wcześniej udało mi się uchwycić taki wyjątkowy poblask
zachodzącego słońca.
Sjenica od wieków stanowiła ważny punkt na
bałkańskiej mapie. Już w XIII wieku zatrzymywali się tu kupcy podróżujący do
Dubrownika, za czasów osmańskich była tu turecka twierdza, a w czasie II wojny
światowej Sjenica była polem walki partyzantów i armii niemieckiej.
Sjenica otoczona górami i położona na
płaskowyżu Pester na wysokości 1026 m zwana jest serbską Syberią ze względu na
panujące tu niskie temperatury. Okolica porośnięta jest lasami sosnowymi
gwarantującymi zdrowe powietrze. Nocleg mieliśmy w Hotelu Borovi, co po serbsku
oznacza sosnowy.
Rzeczywiście rano trzeba było założyć kurtki,
gdyż poranek przywitał nas temperaturą zaledwie 5 stopni!
Po śniadaniu mniejszymi busikami nasza przeszło czterdziestoosobowa grupa udała się w kierunku kanionu rzeki Uvac, miejscowego cudu natury.
Dotarliśmy na najpopularniejszy punkt
widokowy Molitva na wysokości 1247 m. Jest tutaj także drewniana platforma, z
której podziwia się meandry rzeki Uvac oraz góry Zlatibor i Zlatar. Jest to
również rezerwat sępa białego. Niestety podczas naszej wizyty sępy się nie
pojawiły.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w
gospodarstwie agroturystycznym specjalizującym się w produkcji miejscowych
serów krowich oraz miodu.
Zgodnie z planem wycieczki powinniśmy na
chwilę „skoczyć” do Bośni. No niestety zaostrzone przepisy związane z pandemią
(?) nie pozwoliły zrealizować tego punktu programu. Będąc w okolicy Zlatiboru,
serbskiej miejscowości wypoczynkowej, zatrzymaliśmy się w pobliskim kompleksie
restauracji regionalnych Borova Glava,
aby spróbować miejscowych potraw.
Wieczorem mamy jak zwykle obiadokolację,
więc zamówiliśmy jedynie typową dla
Bałkanów gęstą zupę czorba podawaną z pysznym, białym pieczywem.
Kolejne miejsce na naszej trasie to Bajina Bašta,
miejscowość nad rzeką Driną, która już z okien autokaru prezentowała się
bajecznie.
Tu trzeba
opowiedzieć pewną ciekawą historię. Otóż w 1969 roku
grupa, wtedy jugosłowiańskich chłopców, pod dowództwem Miliji Mandića
postanowiła urządzić na rzece Drinie w Bajina Bašta miejsce do opalania.
Ostatecznie powstał domek, który już sześciokrotnie został porwany przez rwąca
rzekę, lecz za każdym razem odbudowany. Sławę uzyskał w 2012 roku po publikacji
zdjęcia w National Geographic i tak ta popularność trwa do dzisiaj.
Jest jeszcze
jeden powód, aby zatrzymać się w Bajina Bašta. Jest to związane z faktem, że
Serbia jest światowym potentatem w produkcji i przetwórstwie malin, a tu w
Bajina Bašta można w miejscowych restauracjach napić się wyciskanego soku z
malin. To po prostu rewelacja!
Wieczorem
dotarliśmy do miejscowości Mokra Gora, gdzie spędzimy noc na dworcu!!
Zabrzmiało dramatycznie, ale to tylko pozory.
Stacja Mokra
Gora należy do wąskotorowej linii kolejowej, która powstała w latach
dwudziestych ubiegłego stulecia. Kiedy w 1918 roku utworzono Królestwo Serbów,
Chorwatów i Słoweńców postanowiono wybudować kolej łączącą Belgrad z Sarajewem
i dalej z Dubrownikiem. Trwająca trzy lata budowa zakończyła się w styczniu
1925 roku, kiedy to w drogę wyruszył pierwszy pociąg. Częścią tej trasy jest
szczególnie malowniczy odcinek zwany Szargańską Ósemką wiodący z Mokrej Gory do
Šargan Vitasi.
Linia, ze względu na nierentowność, została zamknięta w 1974 roku i na wspomnianym odcinku odbudowana na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Zabytkowe budynki stacji Mokra Gora zostały zaadaptowane na cele turystyczne. Budynki przy peronie przerobiono na hotel, powstała restauracja, a także niewielkie muzeum historii tej linii kolejowej.
Wielki wkład w to
przedsięwzięcie ma urodzony w Sarajewie reżyser Emir Kusturica, który
wykorzystał plenery tejże linii na
potrzeby swojego filmu „Życie jest cudem”. W tym celu powstała przede wszystkim
stacja Golubici, gdzie głównie toczy się akcja filmu.
Jadący „polako”
czyli powoli pociąg w drodze powrotnej zatrzymuje się na dłuższy lub krótszy
czas w ciekawych miejscach. Oczywiście pierwszy postój w Šargan Vitasi w celu
przetoczenia lokomotywy.
Poza tym mieliśmy
przerwę na spacer i ewentualną kawę na malowniczej stacyjce Jatare.
Mogliśmy też obejrzeć
z wysokości skrzyżowanie dróg kolejowych na punkcie widokowym
Był oczywiście
przystanek na filmowej stacji Golubici, gdzie można nawet wsiąść do ulubionej
drezyny inżyniera Luki oraz obejrzeć jego biura.
I był także po
drodze kamień szczęścia, ale pewnie tylko po to, aby pozbyć się drobnych monet.
Kapka do kapki…
Wagony naszego
pociągu to naturalnie prawie stuletnie zabytki, a ten zarezerwowany dla naszej
wycieczki był wyprodukowany w przedwojennym Wrocławiu.
Ta nasza niedziela w ogóle była pod znakiem Emira Kusturicy. Jeszcze przed wyruszeniem w kolejową trasę odwiedziliśmy drewnianą wioskę na wzgórzu Meczavnik, która została zbudowana w 2000 roku również na potrzeby filmu "Życie jest cudem".
Reżyser nadal uwielbia ten plener, dba o niego i
miejsce tętni życiem stanowiąc zaplecze turystyczne i kulturalne. Nadał mu
uniwersalną nazwę Küstendorf od swojego przezwiska Kusta i dorf (wieś), a po serbsku
Drvengrad, drewniane miasteczko. Właściwie wszystko tutaj związane jest z
branżą filmową, a ulice i place noszą nazwy różnych sławnych osób. Bardzo
ciekawe miejsce.
Należy także
wspomnieć o cerkwii w Mokrej Gorze, która podobnie jak dworzec została
zaadaptowana na hotel.
Miejsce kultu prawosławnego zostało przeniesione do mniejszej kaplicy.
Takie czasy…
I na tym zakończył się nasz pobyt w Serbii, wracamy do Czarnogóry.
Jeszcze późnym popołudniem zatrzymaliśmy się,
już w Czarnogórze, przy kanionie rzeki Tary, niewątpliwie największym kanionie w
Europie.
Równie imponujący
jest przerzucony nad kanionem most.
Odważni mogli "przeskoczyć" kanion przy pomocy liny z uprzężą, tzw. kolejką tyrolską.
Czarnogóra to niewątpliwie kraj kontrastów.
Rano w górach może być zaledwie kilka stopni, a późnym popołudniem śródziemnomorskie lato nad Adriatykiem. I tak wyglądało to u nas. Rankiem, odziani w ciepłe kurtki wyruszamy z hotelu w Żablijaku.
Naszym celem jest Park Narodowy Durmitor, a w nim Jezioro Czarne. Jest to jezioro bardzo malowniczo położone, niczym nasze Morskie Oko. Ma kształt ósemki, która w okresach suszy, a taka właśnie miała obecnie miejsce, dzieli się na dwa odrębne akweny.
Zarekomendowano nam obejście tego większego. Miał to być lajtowy spacer, a
skończyło się na ekstremalnej wspinaczce. Na szczęście, dzięki wzajemnej
pomocy, obyło się bez ofiar.
Następnie, znowu mniejszymi busami ze względu na serpentyny, pojechaliśmy do prawosławnego Monastyru Ostrogskiego.
Monastyr został założony przez św. Bazylego w XVII
wieku. Jest to bardzo ważne dla Czarnogóry miejsce pielgrzymkowe, lecz teraz we
wrześniu już nie było tak tłoczno.
Wykuta w skale
świątynia robi niesamowite wrażenie.
Tu już upalne lato, przeszło 30 stopni w cieniu, a po dwóch godzinach jesteśmy nad Adriatykiem, gdzie w miejscowości Čanj będziemy nocować już do końca pobytu.
Po drodze jeszcze Podgorica zza okien autokaru :)
Čanj jest
to osada turystyczna należąca do gminy Bar. Znajduje się tutaj kompleks hoteli,
apartamentów i domków weekendowych. Osada powstała wzdłuż odizolowanego
fragmentu wybrzeża o długości 1,2 km, a jej brzegi i plaże pokrywa żwir. Ze
względu na barwę i piękno tych kamieni, Čanj jest też nazywany Perłowym
Brzegiem.
Mieszkaliśmy
w kompleksie hotelowym Montenegro, który w zależności od budynku oceniony był
na cztery lub trzy gwiazdki. I powiem tak: wymagania co do warunków hotelowych
na objazdówkach generalnie nie są wygórowane i nie oczekiwaliśmy cudów. Jednak
gdyby mi przyszło spędzić tutaj tydzień czy dwa na pobycie, to chyba bym
zwariowała. Pokoje nawet ładnie wyposażone, klimatyzowane, ale wentylacja do niczego.
Łazienka niby z oknem, a zapach masakryczny. Wszystkie odpływy niezasyfonowane,
znawcy wiedzą czym to się kończy…
Basen
hotelowy ma głębokość 2 m i żadnej barierki wokół lustra wody, żeby chociaż się
złapać, gdyby ktoś gorzej pływał. Dla niepływających już w ogóle niedostępny.
Kucharza
też mają beznadziejnego. Jedzenie monotonne, mięsa twarde i zimne, deserów nie
ma. Obsługa hotelowa nie zna języków obcych, kiwają głową, uśmiechają się, a
potem okazuje się, że podają zupełnie nie to co się zamawiało. Podobnie w
restauracjach przy plaży i promenadzie. W sumie najlepiej mówić po polsku, bo
wiele słów jest podobnych i wtedy rozumieją całkiem nieźle.
Kupiłam
sobie na pamiątkę kubek z nadrukowanymi dziesięcioma przykazaniami Czarnogórca.
W sprzedaży są różne wersje językowe, więc dało się kupić po polsku. Czytając
te przykazania nie ma się co dziwić, że w Czarnogórze jest tak, jak napisałam
powyżej…
1. Człowiek rodzi się zmęczony i żyje, aby odpoczywać.
2. Kochaj swoje łóżko jak siebie samego.
3. Odpoczywaj w dzień, aby w nocy móc spać.
4. Nie pracuj – praca zabija.
5. Jeśli widzisz kogoś, kto odpoczywa, pomóż mu w tym.
6. Rób mniej niż możesz, a to, co możesz zrzuć na
drugich.
7. W odpoczynku jest zbawienie – od odpoczywania nikt
jeszcze nie umarł.
8. Praca przynosi śmierć – nie umieraj młodo.
9. Gdy przypadkowo zechce ci się pracować, usiądź,
poczekaj, zobaczysz, że ci przejdzie.
10. Gdy widzisz, że jedzą i piją, przyłącz się, gdy
widzisz, że pracują, odsuń się, aby nie przeszkadzać.
No
cóż, trzeba uważać, bo jak powiedział mój zięć: kultury lubią się przenikać…
Kolejny
dzień to głównie Kotor i Riwiera Budwańska, ale pojechaliśmy też w głąb kraju
do prastarej stolicy Czarnogóry – Cetinje.
Kotor, portowe
miasto nad Zatoką Kotorską, otoczone trzema masywami górskimi stanowiło w
przeszłości twierdzę, która oparła się Turkom Osmańskim. Miasto ma oczywiście
bardzo bogatą historię i zwiedzając je widzi się wpływ na jego architekturę czy
to Wenecjan, Węgrów, Francuzów z epoki Napoleona czy też Habsburgów.
Miasto jest przepiękne, porównywane do chorwackiego Dubrownika.
Zwiedziliśmy jedną z dwóch znajdujących się w Czarnogórze katedr katolickich - katedrę św. Tripuna (Tryfona).
Znajduje się tutaj szczególnie bogaty zbiór relikwiarzy. To tylko przykłady:
A skoro jesteśmy w Kotorze, to oczywiście koty są na pierwszym miejscu :)
Kolejny punkt naszego programu to trasa regionalna R-1 wiodąca z Kotoru do Cetinje powstała w latach 1879 – 1881 po Kongresie Berlińskim nadającym Czarnogórze niepodległość.
Część drogi wije się dwudziestoma pięcioma serpentynami na zboczu góry Lovcen. Po polsku mówi się o tym fragmencie „agrafki”.
Z pewnym jej odcinkiem, bliżej Zatoki Kotorskiej, który patrzącym z góry kojarzy się z literą M, związana jest romantyczna historia. Zakochany w czarnogórskiej księżniczce Milenie projektant drogi w taki właśnie sposób dał wyraz swojej niespełnionej oczywiście miłości.
W drodze do Cetinje
zatrzymaliśmy się w wysoko położonej wiosce Njeguši, gdzie odwiedziliśmy
gospodarstwo, które produkuje sery i miejscową długo dojrzewającą szynkę. Można
było spróbować tych specjałów i oczywiście dokonać zakupów. Była także rakija,
podobno lekarstwo na wszystko.
Miejscowość Njeguši
jest przede wszystkim znana z tego, że wywodzi się stąd aż pięciu władców
Czarnogóry z dynastii Petrovic. Ich portrety można również zobaczyć w
gospodzie. Ta po prawej to wspomniana wcześniej Milena :)
Z kolei Cetinje
zyskało na znaczeniu, gdy w obawie przed Osmanami średniowieczny władca Ivan
Crnojevic przeniósł tutaj stolicę z Żablijaku. I tak zostało aż do zakończenia
II wojny światowej, gdy stwierdzono, że miasto w tym miejscu nie ma szans na
terytorialny rozwój. Przeniesiono więc stolicę tej jugosłowiańskiej republiki
do Podgoricy, ówcześnie Titogradu.
W czasie krótkiego spaceru zobaczyliśmy cerkiew, pałac dawnych władyków, budynki rządowe i główną ulicę miasta.
Trzeba przyznać, że oferta sklepów z pamiątkami i odzieżą była bardzo interesująca.
Tu właśnie zakupiłam wspomniany wcześniej kubek z przykazaniami.
A potem już nadmorski kurort Budva. To starożytne miasto założone podobno przez Kadmosa, fenickiego herosa wydalonego z Teb, liczy obecnie nieco ponad 13000 mieszkańców. Jednak rozmach, z jakim się rozwija świadczy o tym, jak ogromną ilość turystów jest w stanie przyjąć w sezonie. Nawet teraz było ich sporo.
Na pierwszym zdjęciu taki ciekawy kompleks hotelowy:
Najciekawsza część Budvy to Stare Miasto położone na cyplu wcinającym się w Adriatyk.
Na ostatnim zdjęciu ławka π :)
Nad Starówką góruje Cytadela, zachowały się duże fragmenty murów obronnych, cztery zabytkowe świątynie oraz wiele urokliwych budynków pośród wąskich uliczek i placów.
A najchętniej
przewodnicy organizują zbiórki przy ogromnym dzwonie Wikingów.
Po drodze do hotelu na nocleg mijaliśmy bardzo ciekawe miejsce o nazwie Święty Stefan. Jest to miasteczko na niewielkiej wysepce, które powstało w XV wieku. W latach pięćdziesiątych XX wieku stanowiło ono centrum odwiedzane chętnie przez gwiazdy Hollywoodu. Po rozpadzie Jugosławii, a potem odłączeniu Czarnogóry od Serbii, władze nieopatrznie wydzierżawiły wyspę greckiemu potentatowi na 30, a może nawet 42 lata. Ten zaś, nie uzyskawszy zgody na totalną przebudowę wyspy obraził się i zamknął miasteczko na cztery spusty. I tak sobie stoi zamknięte i opuszczone...
Na zakończenie bałkańskiej przygody spędziliśmy dzień na rejsie po Zatoce Kotorskiej. Autokar podwiózł nas do portu Tivat, gdzie przesiedliśmy się na statek Anita i popłynęliśmy w rejs.
Tivat leży w centralnej części Zatoki Kotorskiej. Poza portem, głównie jachtowym Porto Montenegro, znajduje się tutaj także lotnisko.
Tivat to przede wszystkim miejscowość wypoczynkowa dynamicznie rozwijająca swoje atrakcje turystyczne. Jeśli ma się więcej czasu warto zajrzeć do miejscowego Ogrodu Botanicznego.
A tu już płyniemy :)
Podczas naszego rejsu po Zatoce Kotorskiej pierwszy przystanek to nadmorska miejscowość Herceg Novi zwana miastem kwiatów lub miastem schodów. Kwiaty już niestety przekwitły, zwłaszcza że sucho, ale schodów było sporo.
Po powrocie na
stateczek podano nam obiad. Większość zamówiła rybę z dodatkami.
W trakcie kolejnego
odcinka rejsu nastąpił abordaż i lwia część wycieczkowiczów przesiadła się na
motorówkę i popłynęliśmy do Błękitnej Groty w zatoce. Tam odważni mogli nawet
popływać.
A to nasz kapitan!
Następnie motorówka podwiozła nas do jednej z najpiękniejszych plaż Czarnogorskiej Riwiery Žanjica Beach. Pyszna kawa mrożona i spacer po eleganckich zakątkach Hotelu Ribarsko Selo dodał nam energii w tym upalnym dniu.
Potem już powrót stateczkiem do Tivatu,
a następnie do naszego hotelu w Čanj.
Kolejny, ostatni już dzień w Czarnogórze to pożegnanie z tym maleńkim państwem. Na szczęście wylot do Katowic był zaplanowany na godziny wieczorne, więc można było spędzić kilka godzin na wspomnianej Perłowej Plaży.
A Czarnogórze jest czego zazdrościć. Na niewielkim terenie, porównywalnym z wielkością naszego województwa lubuskiego, a nawet śląskiego, znajduje się wszystko, co niezbędne dla turystów. Można przykładowo przyjechać w maju i kąpać się w Adriatyku, a potem wsiąść do pociągu w Barze i pojechać na narty do Kolašina, gdzie będzie jeszcze leżał śnieg.
I jeszcze na spółkę z Albanią ogromne jezioro Szkoderskie mają :)
Czarnogóra to naprawdę raj na Ziemi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz