Po kilkudziesięciu latach pracy zawodowej w szkolnictwie,
uniemożliwiającej jakiekolwiek wyjazdy jesienią, wreszcie możemy podróżować jak
kiedyś, za studenckich czasów.
Wrzesień
to bardzo dobry miesiąc na wyprawy do Europy Południowej. Nie doskwierają już upały,
owoców w bród, ceny korzystne i turystów zdecydowanie mniej.
Wybraliśmy propozycję Rainbowa Czarnomorska Mozaika, obejmującą objazd głównie po Rumunii, krótką
trasę po Mołdawii oraz trzy dni wypoczynku w bułgarskich Złotych Piaskach.
Nasza wyprawa zaczynała się i kończyła w Bułgarii, więc po
odprawie w Pyrzowicach, późnym wieczorem wylądowaliśmy w Warnie, skąd autokar
odwiózł nas do położonego na peryferiach miasta hotelu Adamo.
Było późno, więc
nie mieliśmy okazji przyjrzeć się okolicy. Mając przed sobą intensywną
objazdówkę trzeba spać, kiedy jest do tego okazja i wypoczętym ruszać skoro
świt w trasę.
I tak też było, gdyż następnego dnia po śniadaniu czekał nas
przejazd na terytorium Rumunii, do Bukaresztu.
Przekraczamy Dunaj
Przekraczamy Dunaj
Jeden dzień na rumuńską metropolię to pewnie niewiele, ale to
co najważniejsze można zobaczyć.
Zaraz po przyjeździe mieliśmy okazję poznać
popularną rumuńską przekąskę, jaką jest cowrigi. Jest to rodzaj pieczywa
mającego kształt obwarzanka, ale nadziewanego. Jako wielkie łasuchy –
wybraliśmy takie z czekoladą.
Sporo w Bukareszcie wszelkiego rodzaju kasyn gry, także w
hotelach i przy jednym z nich rozpoczęliśmy nasz spacer po najbardziej
interesującej części Bukaresztu.
Nie sposób przeoczyć imponujący budynek biblioteki
uniwersyteckiej, teatr, budynki rządowe, muzea, liczne cerkwie, rumuńskie
Ateneum uznawane przez wielu za wizytówkę stolicy.
Jest też niezwykła uliczka - zaułek, gdzie mieszkały kobiety uprawiające dość stary zawód, wiadomo jaki. Czy dziś tam jeszcze tak
jest, nasza przewodniczka nie powiedziała.
Stara zabudowa Bukaresztu dość sprytnie w wielu miejscach
łączy się z tą bardziej nowoczesną.
Jednak co najmniej 1/5 starówki została bezpowrotnie
zniszczona lub zamaskowana socrealistyczną zabudową za rządów rumuńskiego komunistycznego
dyktatora Nicolae Ceausescu.
Tragicznym wydarzeniem w powojennej historii miasta było
silne trzęsienie ziemi, jakie miało miejsce w 1977 roku. Wiele obiektów jest
nadal oznakowanych czerwonym kółkiem, które oznacza, że budynek nie spełnia
norm bezpieczeństwa w razie trzęsienia ziemi. Ciężko jest takie budynki
sprzedać inwestorom, którzy mogliby przywrócić im dawną świetność.
Trzęsienie ziemi stało się pretekstem do wyburzenie części
miasta i przesiedlenia 40 000 mieszkańców w celu przygotowania terenu dla
największego przedsięwzięcia Nicolae Ceausescu, jakim była budowa Pałacu
Ludowego. Inwestycję rozpoczęto w 1983 roku. W 1989, roku rewolucji ustrojowej,
pałac ukończony był w osiemdziesięciu procentach. Różne były plany co do jego
dalszych losów, lecz ostatecznie jako Pałac Parlamentu pozostał w rękach
państwa. W 2006 roku gmach został ukończony, a wartość poniesionych kosztów
sięgnęła 3 milionów euro.
Jest to obecnie drugi po Pentagonie największy budynek
administracyjny na świecie. Łączna powierzchnia zabudowy wynosi 830 tysięcy
metrów kwadratowych. Jest tutaj około 1100 pomieszczeń, w których znajdują się
biura, restauracje, biblioteki, wielofunkcyjne sale - w tym jedna koncertowa oraz parkingi
podziemne. Pałac posiada dwanaście kondygnacji naziemnych i osiem podziemnych.
Z tych podziemnych wykorzystuje się jedynie cztery.
Ciekawostką jest fakt, że materiały do budowy pochodziły
wyłącznie z Rumunii. A wykorzystano tam do budowy i wykończenia m.in. marmury,
elementy stalowe i z brązu, drewno oraz kosztowne tkaniny i dywany tkane często
przez mniszki z rumuńskich monastyrów.
Część obiektu jest przeznaczona do zwiedzania, a stanowi to
tylko cztery procent całości. Wszystko robi niesamowite wrażenie.
Po zwiedzeniu Pałacu Parlamentu kontynuowaliśmy spacer po
Bukareszcie
odwiedzając także najstarszy hotel z restauracją w mieście. Manuc’Inn został wybudowany w 1808 roku przez ormiańskiego przedsiębiorcę.
odwiedzając także najstarszy hotel z restauracją w mieście. Manuc’Inn został wybudowany w 1808 roku przez ormiańskiego przedsiębiorcę.
Następny dzień to przejazd do serca Rumunii, czyli do owianej
legendami Transylwanii.
Pierwszy postój to historyczna miejscowość Bran z zamkiem
kojarzonym współcześnie z tzw. Drakulą.
Jest to fikcja wymyślona przez Brama Stokera w 1897 roku w powieści o wampirze, zatytułowanej Drakula, którą miasto chętnie przyjęło, aby przyciągnąć tutaj turystów. Przydomkiem Drakula obdarzono niegdyś jednego z władców Wołoszczyzny – Włada, zwanego też Palownikiem. On właśnie był pierwowzorem powieściowego bohatera.
Jest to fikcja wymyślona przez Brama Stokera w 1897 roku w powieści o wampirze, zatytułowanej Drakula, którą miasto chętnie przyjęło, aby przyciągnąć tutaj turystów. Przydomkiem Drakula obdarzono niegdyś jednego z władców Wołoszczyzny – Włada, zwanego też Palownikiem. On właśnie był pierwowzorem powieściowego bohatera.
Znajdujący się tutaj Biały Zamek wykorzystywała na przełomie XIX i XX wieku jako letnią rezydencję
królowa Rumunii Maria Saxa Cotburg Gotha, małżonka króla Ferdynanda, znana z
wielkiej ekscentryczności, żeby nie powiedzieć rozwiązłości…
Architektura zamku świetnie pasuje do opowieści o wampirach,
wykorzystywanych później wielokrotnie w produkcjach filmowych z Drakulą w
tytule.
Oczywiście handel na podzamczu, oprócz typowych rumuńskich
pamiątek, oferuje sporo wampirzych akcesoriów. Całoroczne Halloween…
W dalszej drodze mijamy Rasnov, gdzie znajduje się tzw.
chłopski zamek wybudowany przez Krzyżaków, jako miejsce schronienia dla
okolicznej ludności przed wrogimi najazdami. Żałuję bardzo, że nie było w
planie zwiedzania tego miejsca. Kilka lat temu miałam taką okazję, ale chętnie
zajrzałabym tu jeszcze raz.
My pojechaliśmy dalej, do Braszowa, jednego z lepiej
zachowanych miast średniowiecznych w Rumunii.
W mieście widoczne są ogromne wpływy saskie, gdyż od XII wieku okolica zamieszkiwana była przez saskich kolonistów zaproszonych przez władcę Królestwa Węgier.
W mieście widoczne są ogromne wpływy saskie, gdyż od XII wieku okolica zamieszkiwana była przez saskich kolonistów zaproszonych przez władcę Królestwa Węgier.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do najstarszej rumuńskiej szkoły
wybudowanej przy cerkwi św. Mikołaja pochodzącej z 1293 roku, oczywiście
wielokrotnie przebudowanej.
O szkole,
która obecnie pełni funkcję muzeum, z wielką pasją opowiadał opiekujący się nią filolog, historyk i teolog - Vasile Oltean.
która obecnie pełni funkcję muzeum, z wielką pasją opowiadał opiekujący się nią filolog, historyk i teolog - Vasile Oltean.
Potem już rynek z zabytkowym ratuszem,
Czarny Kościół,
pomnik reformatora Johannesa Honterusa, którego nawet spotkaliśmy w towarzystwie uroczej damy.
Czarny Kościół,
pomnik reformatora Johannesa Honterusa, którego nawet spotkaliśmy w towarzystwie uroczej damy.
Na każdym kroku można kupić charakterystyczny sasko -
węgierski wypiek (pierwszy raz jadłam to na jarmarku w Dreźnie) zwany kürtöskalács (kurtoszkołacz).
Zachwycają także popularne w Rumunii przepięknie haftowane
bluzki. Te wykonane ręcznie są najładniejsze, ale też bardzo drogie.
Znalazły się też ślady Józefa Bema, który dowodził wojskami
węgierskimi oblegającymi Braszów w 1849 roku.
Hotel, w którym nocowaliśmy, był nieco oddalony od centrum, w
okolicy niestety bardziej zaniedbanej.
Kolejnego dnia jechaliśmy coraz bardziej na północ w kierunku
obszarów zamieszkiwanych przez węgierskojęzycznych Seklerów. Jest to silnie wyodrębniona grupa etniczna licząca około 650 tysięcy osób,
obecnie deklarująca narodowość węgierską. Faktycznie skomplikowana mozaika, nie
tylko czarnomorska, ale i naddunajska.
Trasę mieliśmy bardzo malowniczą, wiodącą przez Karpaty
Wschodnie. Zatrzymaliśmy się najpierw nad brzegiem Czerwonego Jeziora, a potem
w rejonie wąwozu Bicaz.
Oficjalnie Czerwone Jezioro powstało z powodu utworzonej naturalnej
tamy w dolinie rzeki Bicaz w 1837 roku. Legenda głosi, że czerwony poblask,
jaki daje powierzchnia wody pochodzi z krwi zamordowanych przez potwora mieszkańców
wioski znad tegoż jeziora. W rzeczywistości wpływ na kolor mają zapewne znajdujące
się w warstwach podłoża tlenki i wodorotlenki żelaza.
Wokół jeziora zlokalizowana jest dość bogata baza turystyczna:
gastronomiczna, handlowa i noclegowa. Jest to dobre miejsce do wypoczynku nad
wodą i górskich wędrówek.
Z kolei potocznie określany wąwóz Bicaz to sześciokilometrowy
przełom rzeki o tej samej nazwie. Najlepiej byłoby przejść tę malowniczą trasę
pieszo i podziwiać po kawałku. Niestety czasu było mało…
Następnie wjechaliśmy na teren Bukowiny, której największą
atrakcją są monastyry, często bardzo pięknie malowane.
Zatrzymaliśmy się w klasztorze Agapia pochodzącym z XVII
wieku.
Zachwycały nie tylko wspaniałe freski Nicolae Grigorescu, przedstawiciela dziewiętnastowiecznego malarstwa rumuńskiego,
lecz także cudowne ukwiecenie klasztornych balkonów i rabatek.
Mieszka tu 250 mniszek, więc ma kto pracować. Mniszki zajmują się także tkactwem. Tutaj wykonana została spora część tkanin i dywanów do bukareszteńskiego Pałacu Parlamentu.
Zachwycały nie tylko wspaniałe freski Nicolae Grigorescu, przedstawiciela dziewiętnastowiecznego malarstwa rumuńskiego,
lecz także cudowne ukwiecenie klasztornych balkonów i rabatek.
Mieszka tu 250 mniszek, więc ma kto pracować. Mniszki zajmują się także tkactwem. Tutaj wykonana została spora część tkanin i dywanów do bukareszteńskiego Pałacu Parlamentu.
Opuszczamy przecudny monastyr i jedziemy w kierunku Jassów,
dawnej stolicy Hospodarstwa Mołdawskiego, która pozostała na terytorium
Rumunii.
Po drodze mijamy większe i mniejsze miasta i miasteczka,
często mocno zaniedbane.
Nasza rumuńska przewodniczka Julia dużo opowiada nam o trudnym życiu jej narodu, zwłaszcza za czasów reżimu Nicolae Ceausescu. Ograniczenia w dostawach podstawowych mediów powodowały konieczność radzenia sobie z brakami. I tak wszelkimi sposobami zabudowywano balkony, aby chronić się przed utratą ciepła. Często do tego celu wykorzystywano szyby autobusowe.
Nasza rumuńska przewodniczka Julia dużo opowiada nam o trudnym życiu jej narodu, zwłaszcza za czasów reżimu Nicolae Ceausescu. Ograniczenia w dostawach podstawowych mediów powodowały konieczność radzenia sobie z brakami. I tak wszelkimi sposobami zabudowywano balkony, aby chronić się przed utratą ciepła. Często do tego celu wykorzystywano szyby autobusowe.
Z kolei charakterystyczna dla wsi była budowa przydrożnych studni.
Każdy, kto potrzebował wody, mógł bez ograniczeń z niej korzystać. Obecnie
studnie są bardzo ładnie obudowane, czasem mają przedziwne kształty. Zazwyczaj
przy każdej jest zadaszenie i ławeczka.Ten dzbanek na drugim, niestety niezbyt dobrym zdjęciu, to też studnia!
W Jassach przeszliśmy spacerkiem główny deptak miasta.
Znajdują się przy nim miejskie instytucje, teatr, katedra, cerkiew Trzech
Hierarchów, a na końcu budynek rządowy zwany Pałacem Kultury.
Potem już kolacja i nocleg w oddalonym nieco od centrum
hotelu, do którego okien docierało pianie kogutów i odgłosy innych zwierząt
gospodarskich. Taka to stolica…
Następnego dnia opuściliśmy na jakiś czas Rumunię, aby poznać
niewielką, ale dość zróżnicowaną etnicznie Mołdawię. Państwo to wcześniej przez
wiele lat było wcielone do Związku Radzieckiego, jako jedna z jego republik. Niepodległość
uzyskało po rozpadzie ZSRR i odnosi się wrażenie, że nie bardzo wie, co z tą
niepodległością zrobić.
Takie siermiężne kanapki na stacji benzynowej
Najchętniej Mołdawia wróciłaby pewnie pod skrzydła Rosji, gdyż wciąż dominuje tu język rosyjski i wielki sentyment do tego kraju. Mołdawia uznawana jest obecnie za najbiedniejsze państwo Europy. Wciśnięta między Rumunię i Ukrainę, pozbawiona dostępu do morza, postawiła na produkcję wina, które stało się głównym towarem eksportowym. Tu znajdują się największe piwnice winne o niewyobrażalnej powierzchni i korytarzach, które pokonuje się samochodami. Ciekawostką jest, że najbogatsi tego świata przechowują tutaj swoje cenne kolekcje win.
Takie siermiężne kanapki na stacji benzynowej
Najchętniej Mołdawia wróciłaby pewnie pod skrzydła Rosji, gdyż wciąż dominuje tu język rosyjski i wielki sentyment do tego kraju. Mołdawia uznawana jest obecnie za najbiedniejsze państwo Europy. Wciśnięta między Rumunię i Ukrainę, pozbawiona dostępu do morza, postawiła na produkcję wina, które stało się głównym towarem eksportowym. Tu znajdują się największe piwnice winne o niewyobrażalnej powierzchni i korytarzach, które pokonuje się samochodami. Ciekawostką jest, że najbogatsi tego świata przechowują tutaj swoje cenne kolekcje win.
Po krótkim spacerze po Kiszyniowie, stolicy Mołdawii,
pojechaliśmy do jednej z dwóch największych winnic Milesti Mici.
Została ona założona w 1969 roku głównie w celu przechowywania wina. Powstało wtedy 200 km tuneli, z których obecnie wykorzystuje się tylko 55, co i tak jest bardzo dużo. Podobno kiedyś zabłądził w tych tunelach sam Gagarin!
Została ona założona w 1969 roku głównie w celu przechowywania wina. Powstało wtedy 200 km tuneli, z których obecnie wykorzystuje się tylko 55, co i tak jest bardzo dużo. Podobno kiedyś zabłądził w tych tunelach sam Gagarin!
Aktualnie Milesti Mici posiada największy zbiór win na
świecie, co zostało odnotowane w księdze rekordów Guinnessa. Zbiór, nazwany
Złotą Kolekcją, liczy około 2 miliony butelek.
Milesti Mici produkuje rocznie milion butelek wina, głównie
na eksport do USA, Japonii, Chin, Skandynawii i większości innych, europejskich
państw.
Na miejscu organizowane są oczywiście degustacje, nawet z
muzyczną oprawą. Potem można również wybrane wina zakupić.
W Kiszyniowie koniecznie trzeba zobaczyć Łuk Triumfalny,
Cerkiew Narodzenia Pańskiego i przejść Bulwarem Stefana Wielkiego.
Nasz hotel w mołdawskiej metropolii to klasyczny relikt z
czasów komunizmu.
Obsługa hotelowa też się raczej nie zmieniła. Miałam wrażenie, że weszłam na plan filmowy „Misia” Bareji…
Obsługa hotelowa też się raczej nie zmieniła. Miałam wrażenie, że weszłam na plan filmowy „Misia” Bareji…
Na szczęście kolację zjedliśmy w sympatycznej kiszyniowskiej
restauracji La Tajfas, gdzie podano narodowe specjały, a czas umilał kwartet
muzyczny.
Kuchnia mołdawska jest bardzo podobna do rumuńskiej. Były
więc m.in. sarmale, czyli malutkie gołąbki, mititei, czyli pieczone wałeczki z mięsa
mielonego, placinta, czyli nadziewany placek z ciasta drożdżowego i oczywiście
mołdawskie wino.
Wszystko nie do przejedzenia, jak to się potocznie mówi…
Wszystko nie do przejedzenia, jak to się potocznie mówi…
Po śniadaniu, jak wspomniałam niczym z planu filmowego „Misia”,
wyruszyliśmy w kierunku rumuńskiej Delty Dunaju zatrzymując się w drodze w
Autonomicznej Republice Gagauzji, a konkretnie w jej stolicy – Komracie. Republika
zajmuje 5 procent obszaru Mołdawii.
Charakterystyczne dla Mołdawii jest obsadzanie poboczy dróg orzechami włoskimi.
Charakterystyczne dla Mołdawii jest obsadzanie poboczy dróg orzechami włoskimi.
Wystawione do poświęcenia potrawy, które
zostaną spożyte podczas posiłku upamiętniającego jakąś kolejną miesięcznicę lub
rocznicę śmierci członka rodziny. Bardzo kosztowny zwyczaj, kultywowany także w
Rumunii.
Miejscowa przewodniczka Ludmiła, jak się okazało z
pochodzenia Polka, przekazała nam wiele ciekawych informacji o republice, jej
stolicy i ludziach, którzy tam żyją. Autonomiczna
ludność Gagauzji jest pochodzenia tureckiego, wyznająca chrześcijaństwo.
Obecnie jest to bardziej zróżnicowany tygiel narodowości. W Komracie są szkoły
mołdawskie, tureckie, rumuńskie, rosyjskie, jest i szkoła polska. Wszyscy żyją
generalnie bez konfliktów, aczkolwiek dość skromnie. Językiem obowiązującym
jest rosyjski, takie też są wszelkie napisy. Mniejszość polska jest mocno wspierana przez nasze
państwo. Poniżej plac zabaw podarowany przez polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych w 2014 roku.
Nie może też zabraknąć pomnika tureckiego przywódcy Atatürka
Ruszamy w dalszą drogę, w kierunku przeprawy przez Dunaj. W planie mieliśmy skorzystanie z promu, jednak zbyt niski stan wody na rzece uniemożliwił przewiezienie autokaru. Trzeba było skorzystać z dłuższego objazdu i do hotelu w Tulczy dotarliśmy dość późno.
Ruszamy w dalszą drogę, w kierunku przeprawy przez Dunaj. W planie mieliśmy skorzystanie z promu, jednak zbyt niski stan wody na rzece uniemożliwił przewiezienie autokaru. Trzeba było skorzystać z dłuższego objazdu i do hotelu w Tulczy dotarliśmy dość późno.
Tulcza to bardzo stare miasto na terenie
rumuńskiej Dobrudży, założone w VIII wieku p.n.e. Obecnie nazywane jest wrotami
do Delty Dunaju. Delta ma ok. 3500 km2 z czego prawie 3000 to wpisany na listę
UNESCO rezerwat biosfery. Można tu spotkać 1200 gatunków roślin i 300 gatunków
ptaków. W ogóle Delta Dunaju jest drugą po Wołdze co do wielkości w
Europie.
Rankiem, jeszcze przed świtem, wypłynęliśmy
w niesamowity rejs, którego celem była przede wszystkim obserwacja wodnego
ptactwa.
Lecz nie tylko fauna prezentowała się cudownie, flora nie ustępowała jej w niczym, choć już się miało ku jesieni…
Lecz nie tylko fauna prezentowała się cudownie, flora nie ustępowała jej w niczym, choć już się miało ku jesieni…
Niezapomniane widoki i wrażenia!
Wracamy do Tulczy na późne śniadanie,
po którym jedziemy do Konstancy, czarnomorskiego portu pamiętającego czasy starożytne.
po którym jedziemy do Konstancy, czarnomorskiego portu pamiętającego czasy starożytne.
Lecz wcześniej mała niespodzianka, taka dla
koneserów. Kto wie, kim jest Andrzej Stasiuk, niepokorny prozaik, poeta,
eseista, dramaturg, wydawca etc., ten domyśli się, dlaczego zatrzymaliśmy się w
Babadag.
W 2004 roku Stasiuk opublikował książkę „Jadąc
do Babadag”. Była ona nominowana do Śląskiego Wawrzynu Literackiego w maju 2005
roku, zaś w październiku tegoż roku otrzymała Nagrodę Literacką „Nike”. „Jadąc
do Babadag” to zbiór refleksyjnych wspomnień z podróży autora przez kraje
środkowo – wschodniej Europy.
Tak i my dotarliśmy do tytułowego Babadag, w
którym właściwie niczego spektakularnego nie ma. Po prostu rumuńskie życie
codzienne, jakie opisywał Andrzej Stasiuk:
„Wybór towarów był taki sam jak
w innych sklepikach na rumuńskiej prowincji: trochę tego, trochę
tamtego, wszystko nieco spłowiałe, wyblakłe i bez ostentacji. Słoiki,
torebki i butelki wyglądały tak, jakby stały tu od zawsze
i miały pozostać do swojego końca, do czasu jakiejś łagodnej
dematerializacji. Ale ten smutek znikomości, to memento artykułów
podstawowych – cukru, ryżu, zapałek i papierosów carpati roztaczały
w ciemnym i ciasnym wnętrzu jakąś bohaterską aurę. Wszystko stało
w absolutnym porządku, w nienaruszalnej schludności. Półeczki
wyścielone były czystym papierem, rzeczy oddzielała od siebie precyzyjnie
odmierzona przestrzeń. Tak, to był świat, który zanikał i zamierał,
ale miał swoją przemyślaną i celową formę zabrać ze sobą
do grobu.”
O Babadag w książce Stasiuka jest ponoć
niewiele. To senne miasteczko chyba tylko do tytułu było mu potrzebne Może
kiedyś przeczytam…
Zajrzeliśmy jedynie do siedemnastowiecznego
meczetu Ali Paszy, co bardzo uradowało opiekującego się tą muzułmańską
świątynią imama.
Pełni swoją posługę od 5 lat i bardzo się cieszy, że za cztery miesiące wraca do Turcji, do rodziny, która nie chciała mu w Babadag towarzyszyć.
Pełni swoją posługę od 5 lat i bardzo się cieszy, że za cztery miesiące wraca do Turcji, do rodziny, która nie chciała mu w Babadag towarzyszyć.
Z kolei w Konstancy mamy okazję przyjrzeć
się wielokulturowej mozaice.
Tu te najstarsze:
Mieszanka stylów architektonicznych szczerze mówiąc nie robi oszałamiającego wrażenia.
W Konstancy możemy zobaczyć kościoły, cerkwie, synagogę i meczet.
Jednak miastu brakuje solidnego gospodarza, który przede wszystkim zarządziłby tutaj porządki, gdyż zaniedbania są wielkie.
Tu te najstarsze:
Mieszanka stylów architektonicznych szczerze mówiąc nie robi oszałamiającego wrażenia.
W Konstancy możemy zobaczyć kościoły, cerkwie, synagogę i meczet.
Jednak miastu brakuje solidnego gospodarza, który przede wszystkim zarządziłby tutaj porządki, gdyż zaniedbania są wielkie.
Po długich negocjacjach z kelnerami udaje
się w końcu wypić kawę i zjeść deser, aczkolwiek nie ten wybrany na początku.
No ale taka tu widać „uroda”.
Zamykamy naszą objazdową pętlę i wracamy do
bułgarskiej Warny, do znanego już hotelu Adamo. Nazajutrz część grupy wyjedzie
na lotnisko i wróci do Polski, zaś pozostali pojadą do Złotych Piasków na
trzydniowy wypoczynek.
Transfer do hotelu Havana Club w Złotych
Piaskach mieliśmy zaplanowany dopiero w południe, więc wybraliśmy się na
zwiedzanie Warny. Czasu było dużo, więc dotarliśmy do centrum piechotą. Ten
niespełna godzinny spacer pokazał nam różne oblicza Warny. Droga zaczynająca
się przy hotelu wiodła przez bardzo zaniedbane rejony miasta: walające się
śmieci, skradzione pokrywy studzienek kanalizacyjnych, odpadające tynki.
Im bliżej centrum tym robiło się ładniej i schludniej.
Im bliżej centrum tym robiło się ładniej i schludniej.
W wielu miejscach zauważamy rozklejone, gdzie tylko się da, charakterystyczne dla kultury czarnomorskiej wspomnienia zmarłych.
Zwyczajowo należy to robić w wyznaczonych tradycją terminach. Na pewno wiesza się takie wspomnienie 40 dni po śmierci, potem jeszcze kilkakrotnie. Zaprasza się także gości na poczęstunek (potrawy wcześniej święci się w cerkwi, jak to widzieliśmy w Gagauzji) i rozdaje rzeczy, które należały do zmarłego. Kiedy będą ich używać, będą zmarłego wspominać, a o to podobno w tym zwyczaju chodzi. No cóż, co kraj to obyczaj. Ten jednak ciężki, jak dla mnie.
W południe pojechaliśmy wreszcie do Złotych
Piasków, kurortu chyba najczęściej odwiedzanego przez Polaków, zwłaszcza za
czasów komuny. Już pierwszy rzut okiem na tę czarnomorską perełkę pozwolił
wyciągnąć wniosek, że te trzy dni wypoczynku to będzie tak w sam raz. Pogoda
była wciąż letnia, hotel wygodny, do tego all inclusive, więc czego chcieć
więcej?
Takie widoki z okna:
Spacer nad morze pokazał, że jeżeli chcemy w spokoju odpocząć, to lepiej zrobić to nad hotelowym basenem. Plaże, deptaki, restauracje były, mimo że wrzesień, wciąż zatłoczone.
Spacer nad morze pokazał, że jeżeli chcemy w spokoju odpocząć, to lepiej zrobić to nad hotelowym basenem. Plaże, deptaki, restauracje były, mimo że wrzesień, wciąż zatłoczone.
Wiadomo, że nie bardzo pasuje nam leżenie na
plaży czy przy hotelowym basenie, dlatego z przyjemnością zwiedzaliśmy okolicę.
Parę kilometrów od Złotych Piasków znajduje się wykuty w skale Monastyr Aładża.
Zaczęto go wykuwać w XIII wieku.
Bardzo ciekawe miejsce wzbogacone także o muzeum i ogród botaniczny.
Parę kilometrów od Złotych Piasków znajduje się wykuty w skale Monastyr Aładża.
Zaczęto go wykuwać w XIII wieku.
Bardzo ciekawe miejsce wzbogacone także o muzeum i ogród botaniczny.
Z kolei południowa część Złotych Piasków to
teren dość szczelnie ogrodzony, tworzący obszar nazwany Riviera Holiday Club.
Wejść tam da się bez problemów, gorzej z wjazdem, bo są szlabany.
Dominują dwa nowoczesne hotele z ekskluzywną infrastrukturą, jeden starszy, bardzo stylowy, zaś pozostałe to taki odpowiednik naszego dawnego Kozubnika.
Najwyraźniej są to hotele służące dawniej bułgarskiej komunistycznej elicie. Dziś zachowane są w różnym stanie, lecz niektóre naprawdę ponuro straszą.
Jednak plaże są tam, jak dla mnie, cudowne. Jest spokojnie, bez tłoku czy głośniej muzyki.
Nawet morze było inne…
Dominują dwa nowoczesne hotele z ekskluzywną infrastrukturą, jeden starszy, bardzo stylowy, zaś pozostałe to taki odpowiednik naszego dawnego Kozubnika.
Najwyraźniej są to hotele służące dawniej bułgarskiej komunistycznej elicie. Dziś zachowane są w różnym stanie, lecz niektóre naprawdę ponuro straszą.
Jednak plaże są tam, jak dla mnie, cudowne. Jest spokojnie, bez tłoku czy głośniej muzyki.
Nawet morze było inne…
Trzeciego dnia pobytu w Złotych Piaskach
około północy zostaliśmy przewiezieni na lotnisko w Warnie, skąd polecieliśmy
do Polski. Temperatura w Pyrzowicach nie przekraczała kilku stopni. Na plusie
na szczęście…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz