sobota, 24 lutego 2018

"When the Lion Feeds" czyli wyprawa do Afryki Południowej 2018

To będzie relacja z jednej z ważniejszych moich życiowych podróży, której to relacji nie mogę nie rozpocząć od przywołania twórczości pochodzącego z Afryki pisarza – Wilbura Smitha. Od niego wszystko się zaczęło, czyli wielkie marzenie wyprawy do Afryki Południowej.
To były lata dziewięćdziesiąte, gdy w ręce mojego męża i moje trafia pierwsza książka urodzonego w dawnej Rodezji Północnej osiemdziesięciopięcioletniego dzisiaj pisarza Wilbura Smitha. Jego pierwsza powieść inaugurująca wspaniałą sagę rodu Courtney’ów,  zatytułowana „Gdy poluje lew” (When the Lion Feeds) została wydana już w roku 1964, lecz w Polsce dość długo czekaliśmy na jej pierwszą edycję. Sukces tej książki spowodował lawinę w twórczości Smitha, który niemal co roku serwuje swoim czytelnikom nową powieść. Zakochani w tym pisarstwie, które czytelnika przenosi dosłownie w afrykański klimat, przybliża historię Czarnego Lądu i ekscytuje wspaniałym oddaniem zaskakujących wydarzeń w życiu powieściowych bohaterów, bardzo chcieliśmy to wszystko zobaczyć, poczuć ten klimat, a nawet dotknąć lwiej łapy.


I tak pod koniec stycznia 2018 roku wyruszyliśmy najpierw do Warszawy pociągiem Intercity, 




a potem liniami Turkish Airlines do Stambułu i dalej do Johannesburga.
Podróż była bardzo długa, ale ciekawemu świata podróżnikowi atrakcji nigdy za wiele. Nawet 7 godzin czekania na przesiadkę w Stambule ma swój urok. Ogromne lotnisko, mieszanina ludzkich nacji, kolorów skóry, strojów, zachowań, a także kuchni dostarcza wielu przeżyć. 



























Do Johannesburga leci się prawie 10 godzin. Klimatyzacja daje mocno w kość, przynajmniej mnie, która w samolocie nie za bardzo umie spać. Jednak serwuje się smaczne posiłki, napoje, można śledzić lot, oglądać filmy, słuchać muzyki, a zapaleńcy mogą nawet w swoje ulubione gry pograć. 



Dostaje się też w prezencie wygodne kapcie, skarpetki, maseczkę na oczy, szczoteczkę do zębów wraz z miniaturową pastą i pudełeczko ochronnego kremu do ust. Wszystko okazuje się bardzo przydatne.

Przed południem drugiego dnia wyprawy wylądowaliśmy na lotnisku OR Tambo w Johannesburgu. Jest to równocześnie największe lotnisko w Afryce. Od progu podróżnych wita pełna pogody ducha postać Nelsona Mandeli, a także plakaty prezentujące obrazy z afrykańskiego buszu, zwłaszcza zdjęcia wielkiej piątki zwierząt Południowej Afryki: lwa, bawołu, lamparta, słonia i nosorożca.










Nasza wyprawa ma mieć charakter przede wszystkim przyrodoznawczy (w końcu nazwa imprezy to „podwójne safari”), więc w dużych miastach spędzimy niewiele czasu. 


Przezornie zaopatrzyliśmy się już na lotnisku w miejscową walutę, czyli południowoafrykańskie  randy. W podróży od początku towarzyszył nam nasz polski przewodnik - sympatyczny Tomasz, który będzie nadal opiekował się nami na drogach i bezdrożach RPA. Następnie poznaliśmy naszego miejscowego przewodnika oraz kierowcę, wybraliśmy sobie wygodne miejsca w autokarze i prosto z lotniska wyruszyliśmy na zwiedzanie Johannesburga.



Powierzchnia RPA jest czterokrotnie większa od Polski, lecz kraj ten liczy jedynie 52 mln mieszkańców, którzy mogą porozumiewać się w 11 oficjalnie zatwierdzonych językach.

Johannesburg będący stolicą prowincji Gauteng, jednej z dziewięciu, na które dzieli się RPA, jest równocześnie największym miastem kraju. Jednak stolicą administracyjną RPA jest leżąca w pobliżu, nieco mniejsza Pretoria. I w dodatku nie jest to stolica jedyna i samodzielna, gdyż tzw. legislacyjną jest leżący na wybrzeżu Atlantyku Kapsztad.

Jeszcze kilka lat temu Johannesburg był tak niebezpiecznym miastem, że większość firm, a także hoteli i restauracji przeniosła się na obrzeża miasta. Obecnie firmy powoli wracają do centrum, w którym dominuje bardzo wysoka zabudowa. Mieliśmy okazję oglądać panoramę miasta i jego okolic z ostatniego piętra najwyższego budynku w mieście Carlton Centre Office Tower. 



Jest to wieżowiec o wysokości 223 metrów, gdzie na 50 piętrze znajduje się przestronny taras widokowy. 









Można było także stąd zobaczyć wybudowany na Mundial 2010 stadion piłkarski, w okolice którego pojechaliśmy nieco później.



Wypełniony tłumem Johannesburg oglądany z okien autokaru nie sprawiał powalającego wrażenia. 





Wśród mieszkańców dominuje oczywiście ludność czarnoskóra, gdyż wg statystyk w RPA mieszka tylko 12% rasy białej. Kobiety ubierają się bardzo kolorowo i charakterystyczne jest, że duże pakunki noszą najczęściej na głowach.





Z Johannesburga pojechaliśmy jeszcze tego samego dnia do pobliskiego Soweto. Miasto leży na południowy zachód od centrum Johanesburga i stąd wzięła się jego nazwa: South Western Township czyli so we to. W Soweto żyje prawdopodobnie nawet 2 mln mieszkańców. Ich warunki mieszkaniowe są bardzo zróżnicowane. Widać bardzo schludne budynki w skomasowanych osiedlach, 












lecz są też obszary zabudowane nędznymi barakami pozbawionymi wszelkich mediów.















Bardzo typowe dla RPA jest "dzikie" podłączanie się do sieci energetycznej:



Interesująco wyglądały te murale na kominach:





W Soweto w 1955 roku podpisano Kartę Wolności, która stała się podstawą dzisiejszej konstytucji RPA. Trzeba także zobaczyć w dzielnicy Orlando rodzinny dom Nelsona Mandeli, pierwszego czarnoskórego prezydenta RPA, będącego również laureatem Pokojowej Nagrody Nobla (1993 rok). 







Każdy powinien mieć na uwadze jego słowa wypowiedziane w inauguracyjnym przemówieniu w 1994 roku:

„Zbudujemy społeczeństwo, w którym każdy mieszkaniec RPA, czarny czy biały, będzie mógł chodzić z uniesioną głową, bez strachu w sercu, będąc pewnym swego niezbywalnego prawa do ludzkiej godności – naród we wszystkich barwach tęczy, w zgodzie z sobą i całym światem”.

Dobrze byłoby, aby dotyczyło to wszystkich ludzi na całym świecie i wszelkich różnic między nimi, nie tylko w kolorze skóry.

W dzielnicy Orlando przy tej samej ulicy co Nelson Mandela mieszkał drugi laureat Pokojowej Nagrody Nobla (1984 rok) biskup Desmond Tutu, zagorzały przeciwnik apartheidu. Był on pierwszym czarnoskórym arcybiskupem Kościoła anglikańskiego.



Dotarliśmy także na plac, gdzie znajduje się pomnik Hectora Pietersona. Znajdujące się tam muzeum i pomnik upamiętniają rolę uczniów w walce z apartheidem, a zwłaszcza rolę dzieci w wieku szkolnym biorących udział w protestach w 1976 roku. Sprzeciw dotyczył przede wszystkim wprowadzenia do szkół języka afrikaans. 







Bardzo wymowne jest zdjęcie licealisty Mbuyisa Makhubo niosącego ciało zamordowanego chłopca Hectora Pietersona, będące symbolem bezsensownego okrucieństwa i brutalności apartheidu. 



Przywołuje mi to na myśl naszego rodzimego Janka Wiśniewskiego…





Polski akcent na miejscowym targowisku :) Reprodukcja obrazka Wyspiańskiego, gdyby ktoś miał wątpliwości :)





Intensywnie przeżyty pierwszy dzień w Afryce dobiegał końca, gdy dotarliśmy na nocleg. Przyszło nam się zatrzymać w przepięknym obiekcie na obrzeżach Johannesburga. Na rozległym terenie przypominającym ogród botaniczny zbudowano stylizowane przestronne chaty kryte strzechą, bardzo wygodnie wyposażone. 









Pełno tu malowniczych ścieżek, klombów, ławek, spacerują pawie i inne ptaki. Są także zebry, a nawet stadnina koni, basen otwarty i kryty oraz korty tenisowe. Jest też kilka pawilonów restauracyjnych. Można tu przyjechać na urlop i wcale nie wychodzić. Myślę, że zdjęcia oddadzą piękno całego obiektu.



















































Kolacja, którą można było zjeść również na restauracyjnym tarasie pozwoliła rozkoszować się daniami południowoafrykańskiej kuchni. Trudno powiedzieć, co jadają na co dzień tutejsi mieszkańcy. My zauważyliśmy duży wpływ kuchni holenderskiej, francuskiej i angielskiej. Ta ostatnia była szczególnie widoczna przy porannym śniadaniu, po którym wyruszyliśmy w kierunku Pretorii.

Jednak zanim dotarliśmy do administracyjnej stolicy RPA czekało nas nasze pierwsze safari na terenie prywatnego rezerwatu lwów - Lion Park. Rozdzieleni na dwa chronione siatką samochody pojechaliśmy na teren rezerwatu. 





Tu niech zdjęcia i filmy oddadzą, co widzieliśmy.





















Od miejscowego przewodnika dowiedzieliśmy się, że żyjące tu zwierzęta (bo nie tylko lwy tutaj są) podlegają dużym wpływom człowieka. Ponoć nawet podaje im się środki uspokajające, aby nie atakowały samochodów. 











Lwiątka, które nie są już karmione przez samice, wyłączone są ze stada i umieszczone w odrębnych zagrodach. Trudno im będzie wrócić do natury i to jest niestety przygnębiające. Przed wizytą trzeba było umyć ręce :) 









Na szczęście jeszcze przed nami Park Krugera, gdzie zwierzęta są bardziej „u siebie”.
Wychodząc z rezerwatu musieliśmy przejść przez pawilony handlowe z pamiątkami. Szczególnie podobały mi się oferowane do kupienia szachy. Po prostu niesamowite!







Tu spotkaliśmy też po raz pierwszy krokodyle!







Jeszcze na marginesie muszę wspomnieć o pewnym moim hobby, czyli fotografowaniu oznakowań publicznych toalet. Proszę mi wierzyć, że czasem bywają niesamowicie pomysłowe, nawiązujące do okolicy, kraju, historii jakiegoś miejsca. Noszę się z zamiarem opracowania przeglądu tej mojej kolekcji, a tymczasem oznaczenie  z zaplecza Lion Park:





Zanim dotarliśmy do Pretorii czekały nas kolejne wrażenia przy oglądaniu przepięknych panoram krajobrazowych tym razem ze wzgórza Mogaliesberg.  Na szczyt jechaliśmy kolejką linową. 








Ciekawa ta tablica instrukcyjna powyżej :)

Przy cudownie letniej pogodzie można było chłonąć słońce na rozłożystych tarasach, napić się czegoś chłodnego czy coś zjeść. 







I oczywiście podziwiać wspaniałe widoki, zwłaszcza na tamę Hartbeespoort, doliny i wyjątkową przyrodę wzgórza.









Toalety też były :)



Potem już Pretoria z charakterystycznym dla siebie klimatem miasta dawnych osadników.



Budynkiem najbardziej reprezentującym te bardziej odległe czasy Republiki Transwalu jest dom Krugera, prezydenta tejże republiki do 1902 roku. 











Paul Kruger pochodził z rodziny Burów, osadników wywodzących się głównie z Holandii i Niemiec. W 1834 roku, gdy miał 9 lat, wyruszył wraz z rodzicami na tzw. Wielką Wędrówkę w kierunku Natalu, Oranje i Transwalu. Burowie sprzeciwiali się anglicyzacji Kolonii Przylądkowej, którą zamieszkiwali.



Kruger odegrał istotną rolę w późniejszej pierwszej wojnie burskiej, która doprowadziła do powstania Republiki Transwalu. Został jej prezydentem w 1880 roku. 













Był też wagon i wóz, którym prezydent podróżował po kraju.





Odkrycie złóż złota w Transwalu spowodowało napływ Anglików także na te tereny i w efekcie doszło do drugiej wojny burskiej, a Kruger został zmuszony do opuszczenia Pretorii. Zmarł samotnie w Szwajcarii w 1904 roku. Wkrótce potem jego ciało zostało przywiezione do Pretorii i tam pochowane. W sumie smutne losy…

W drodze powrotnej na nocleg mieliśmy okazję zobaczyć także monument Vootrekkerów upamiętniający pierwszych osadników na tych terenach. Pomnik postawiono na wzgórzu widocznym z każdego miejsca w stolicy.









Zasadniczy pomnik ma kształt sześcianu o bokach długości 40 metrów. Jest to nawiązanie do pomników niemieckich, zwłaszcza Pomnika Bitwy Narodów w Lipsku. Centralnym punktem są umieszczone na fryzie Płaskorzeźby Przeszłości.


Głównym wejściem wchodzi się do Sali Bohaterów. Sala jest bardzo przestronna z uwagi na istniejące tam gigantyczne okna pokryte żółtym szkłem. 








Poniżej okien można podziwiać płaskorzeźby obrazujące historię Wielkiego Treku, czyli wydarzeń od opuszczenia przez Burów Kolonii Przylądkowej w 1835 roku, aż do podpisania Konwencji Rzeki Sand 17 lat później. 







Na środku sali poprzez kolistą balustradę można zobaczyć tzw. Cenotaf czyli bezimienny grób Voortrekkera. 



Wyryty jest na nim napis w języku afrikaans:  My, dla Ciebie, Południowa Afryko. Z kolei w sklepieniu Sali Bohaterów znajduje się otwór, przez który zawsze 16 grudnia w rocznicę zwycięskiej bitwy nad wielokrotnie liczniejszą armią Zulusów pod Blood River, o godz. 12 promienie słoneczne padają na Cenotaf. Promienie słońca mają symbolizować błogosławieństwo Boga dla życia i wysiłku Voortrekkerów.



Tak to wygląda z góry, skąd można podziwiać także okolicę.














Trzeba także koniecznie przystanąć przy wykonanej z brązu rzeźbie przedstawiającej Voortrekerkę i jej dwoje dzieci. Posąg jest hołdem dla odwagi burskich kobiet, których postawa miała kluczowe znaczenie w powodzeniu Wielkiej Wędrówki.






Jeden z czterech posągów znajdujących się na rogach monumentu przedstawia postać Andriesa Pretoriusa dowódcy Burów w bitwie nad Blood River w 1838 roku, od nazwiska którego przyjęła swoją nazwę Pretoria.

Monument jest także otoczony kręgiem wykonanych z granitu 64 wozów symbolizujących te z bitwy nad Blood River.






Na zakończenie bardzo intensywnego dnia pojechaliśmy jeszcze w okolice Union Buildings czyli kompleksu budynków rządowych w Pretorii. Był czas na obserwowanie kontrastów na ulicach stolicy.





















W parku u podnóża Union Buildings znajduje się gigantycznych rozmiarów pomnik Prezydenta Nelsona Mandeli.

















Warto zauważyć, że większość domów na peryferiach miast wciąż ogrodzonych jest płotem zabezpieczonym kolczastym drutem, często pod napięciem :(



Kolejnego dnia opuściliśmy prowincję Gauteng i wyruszyliśmy w kierunku Gór Smoczych w jedną z najpiękniejszych tras krajobrazowych Południowej Afryki „Panorama Route”. Tam czekały nas nie tylko cuda natury, lecz także historia związana z losami pierwszych osadników czyli Voortrekerów. Naszym celem był natomiast znany na całym świecie południowoafrykański Park Narodowy Krugera, na terenie którego mamy mieszkać do końca pobytu.











Ale wróćmy  do naszej trasy, która rozpoczyna się na obrzeżach Lyndenburga, gdzie mieliśmy krótki postój na posiłek. 





Lynderburg oznacza po holendersku Miasto Cierpienia. Miasto miało strategiczne znaczenie w czasie pierwszej wojny burskiej. Angielski pułk był tutaj oblegany przez Burów przez 94 dni, aż do podpisania kapitulacji w marcu 1881r.
Ogólnie Panorama Route koncentruje się wokół kanionu rzeki Blyde. Jest to trzeci pod względem wielkości kanion na świecie.

Zanim dotarliśmy do kanionu, zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym na Trzy Rondavels. Rondavels to w zasadzie nazwa małych chat pokrytych trawą. Tu mogliśmy zobaczyć efekt fantastycznej erozji skał w wyniku której, powstały takie właśnie kształty. 







Nieco dalej rozciągał się cudowny widok na rzekę.



Było też niewielkie targowisko:







Jadąc dalej można zobaczyć kolejne wytwory erozji skał wynikającej z działalności wody. To Bourke’s Luck Potholes seria formacji geologicznych w miejscu, gdzie rzeka Treur łączy się z rzeką Blyde.  Wrażenia niesamowite!


















Autokar wspina się coraz wyżej i mamy okazję zobaczyć jeden z kilku znajdujących się w tej okolicy wodospadów. Zatrzymujemy się przy wodospadzie lizbońskim.





Niestety pogoda coraz bardziej się zmienia w mglistą i deszczową. Jest to obszar tzw. lasów deszczowych, gdzie przez większość roku pada deszcz. Ciężko trafić na słoneczną pogodę i my też nie mieliśmy tego szczęścia. Weszliśmy na krótki spacer w głąb deszczowego lasu. 









Stąd było już niedaleko do jeszcze jednej atrakcji Route czyli tzw. Okna Boga. Jest to punkt widokowy na skarpie Drakensberg, z którego rozciąga się przepiękna panorama, czasem aż do granicy Mozambiku. Pan Bóg nam niestety okno zatrzasnął…





Wieczorem dotarliśmy do Parku Narodowego Krugera, na terenie którego znajdowała się nasza baza noclegowa. 



Do niedawna był to ośrodek myśliwski składający się z kilku niewielkich domków dla miłośników polowań. 







W ubiegłym roku przed sezonem letnim postawiono tu kilkanaście przestronnych i luksusowych (jak na te polowe warunki) namiotów, gdzie przyszło nam zamieszkać. 















Ostatni raz spałam w takim namiocie na koloniach w Rąbce koło Łeby w 1966 roku. Chociaż nie do końca w takich samych, te tutaj były dużo wyższej klasy!
Na terenie obiektu był także niewielki basen, który w niedzielne, upalne popołudnie następnego dnia przydał się jak znalazł.







Na kolejny dzień zaplanowane mieliśmy kilkugodzinne safari na terenie Parku Krugera. Wstaliśmy przed świtem, szybkie śniadanie i jazda na miejsce zbiórki. Niestety coś tam nie wypaliło, zamówione jeepy nie przyjechały i musieliśmy wrócić do naszej bazy. 

Nastąpiła szybka zmiana planów i pojechaliśmy do wioski plemienia Shangaan leżącej aż przy granicy z Suazi. Drogi były tam tak ciasne, że musieliśmy przekroczyć granicę państwa, aby zawrócić autokar. Wiza okazała się niepotrzebna :)









Pobyt w wiosce był fantastyczny. Oczywiście jest to taki bardziej skansen, bo normalnie nikt już w takich warunkach nie mieszka. 




















Miejscowa przewodniczka bardzo interesująco opowiadała o życiu i zwyczajach swojego plemienia.
Ale moim zdaniem najwspanialsza była część artystyczna, czyli plemienne tańce i śpiewy. Dziewczęcy chór wykonał także kilka utworów gospel. Bardzo nam się podobało.

















Na koniec zjedliśmy pyszny lunch 















i w znakomitych humorach wróciliśmy na nasze pole namiotowe. 
A i jeszcze toalety :)




A że temperatura przekraczała 30 stopni, dość szybko większość znalazła się nad basenem.


Późnym popołudniem wybraliśmy się małą grupą nad pobliskie jeziorko popatrzeć na przebywającego tam hipopotama. Ta plamka na wodzie to właśnie on.







Trochę nerwowo reagował, zwłaszcza na osoby zbyt kolorowo ubrane. W zasadzie to było trochę ryzyka w tym naszym wypadzie. Wieczorem uprzedzano nas, że nie powinniśmy oddalać się od namiotów i recepcji, ale byliśmy już zbyt zmęczeni, aby to zapamiętać. W końcu w jeziorku mogły być też krokodyle, a w trawie przynajmniej węże…

Kolejnego dnia znowu wstawanie przed świtem, lecz tym razem wszystko się udało. 




Czekały na nas 3 jeepy wyposażone odpowiednio na nasze bezkrwawe łowy. Nasz kierowca przewodnik, pasjonat afrykańskiej przyrody, okazał się również miłośnikiem twórczości Wilbura Smitha. Bardzo to było miłe.



Historia umiejscowienia Parku Krugera sięga mniej więcej 1840 roku, kiedy europejscy myśliwi zaczęli nadmiernie interesować się możliwymi do zdobycia cennymi zasobami. Kość słoniowa, rogi, kości czy futra to coś, co pociągało nie mniej niż złoto czy diamenty. Prezydent Transwalu Paul Kruger, zaniepokojony wieloletnim, intensywnym niszczeniem przyrody, w 1898 roku wystąpił do parlamentu  o utworzenie terenu chronionego w rejonie Lowvelt.

Park nazwany na cześć jego założyciela wydzielony jest na imponująco rozległym obszarze: 350 km wzdłuż granicy z Mozambikiem, zaś na szerokość średnio 60 km.
Teren parku pokryty jest siecią w miarę wygodnych dróg, które pozwalają przemieszczać się samochodom wożącym turystów chcących oglądać zwierzęta i ptaki w ich naturalnych warunkach. Trochę hałasu robią, ale zwierzęta chyba się już przyzwyczaiły. Przynajmniej taką mam nadzieję.




W kilku miejscach znajdują się dobrze wyposażone bazy, gdzie można coś zjeść, kupić pamiątki, a nawet przenocować.












Każdy wybierający się na safari pragnie przede wszystkim zobaczyć zwierzęta należące do wielkiej piątki. Nam udało się natknąć na słonie, bawoły, nosorożce i lwy. Lampart niestety ukrył się skutecznie. Oprócz wielkiej piątki spotkać można też niemal na każdym kroku zebry, żyrafy, impale, hieny, a nawet małpy.





















Nie obyło się bez analizy śladów :)



No i nadszedł dzień pożegnania z Afryką. Ładujemy spakowane bagaże do autokaru i udajemy się w drogę powrotną do Johannesburga, skąd odlecimy do Stambułu, a potem do Warszawy.

Zanim dotarliśmy na lotnisko odwiedziliśmy jeszcze dwa ciekawe miejsca. Najpierw Ogród Botaniczny Lowveld Garden, czyli przyroda Południowej Afryki w miniaturze. 



































Bardzo sympatyczne miejsce, które podarowało nam również trochę zabawy. Było wczesne przedpołudnie i w różnych miejscach ogrodu włączały się zraszacze. Trzeba było nie lada sprytu, aby nie dać się zmoczyć. Nie zawsze się to udawało.



Następnie przejeżdżaliśmy przez ośrodek przemysłowy Nelspruit, gdzie znajduje się Instytut Szympansów im. Jane Goodall zwany Chimp Eden.







Chimp Eden powstał w 2006 roku i jest pierwszym, a także jedynym rezerwatem szympansów w Afryce Południowej. Teren ma powierzchnię 1000 hektarów, jest oddalony od Nelspruit o 15 km i jest domem dla szympansów, które z różnych powodów zostały wysiedlone ze swoich naturalnych siedlisk, głównie w Afryce.







Chimp Eden należy do sieci instytutów zainicjowanych przez badaczkę szympansów Jane Goodall. Pionierka tych badań urodziła się w 1934 roku w Londynie i od dziecka stała się miłośniczką tych zwierząt. Swoje życie spędza głównie na Czarnym Lądzie, a jej instytut ma obecnie filie w 27 krajach świata.

W Chimp Eden pracują wspaniali ludzie i widać ich wielkie oddanie szympansom, które żyją tutaj podzielone na trzy grupy. My zostaliśmy „przedstawieni” dwóm grupom, gdyż trzecia to zwierzęta, które dopiero się aklimatyzują.

W pierwszym stadzie prym wiodła urodzona w 1983 roku Jessica. Widać od razu, że jest tu najważniejsza.











Z kolei w drugiej grupie samcem alfa jest Thomas, szympans bardzo młody w stosunku do pozostałych członków.



Lecz postać najbardziej rzucająca się w oczy to Cozy, który urodził się w cyrku w USA w 1996 roku. Tam przeszedł tresurę i został wykastrowany, co negatywnie wpłynęło na jego osobowość. Ktoś wykupił go z cyrku i podarował pewnej Włoszce. Ta przetrzymywała go przez rok w ciasnej klatce, gdyż po prostu bała się go. Dowiedziawszy się o instytucie szympansów w RPA przekazała Coziego do nich. I dopiero wtedy zaczęło się dla biedaka normalne, bezpieczne życie. Jednak od pierwszego wejrzenia wiadomo, że Cozy jest niezwykłym indywidualistą.





W stadzie jest także szympans staruszek o imieniu Joao (na zdjęciu poniżej pierwszy z prawej, z przodu), który urodził się prawdopodobnie w roku pomiędzy 1943 a 1948.



Naprawdę warto było odwiedzić mieszkańców Chimp Eden. I co ciekawe, to my, odwiedzający byliśmy okratowani, a nie szympansy. Chodziło przede wszystkim o nasze bezpieczeństwo, gdyż zwierzęta czasem, niekoniecznie złośliwie, rzucają w gości czym popadnie!

I to był ostatni punkt programu naszej wyprawy na Czarny Ląd. Mimo korków przyjechaliśmy na lotnisko w Johannesburgu punktualnie. A po drodze:





Po odprawie bagażowej był jeszcze czas na wydanie ostatnich randów na zakup pamiątek z Afryki i samolotem linii Turkish Airlines wylecieliśmy w podróż do Europy.

And the lion is still feeding…







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz