Kuba to znowu spełnienie bardzo odległego marzenia. Ale żeby od razu na początku nie zanudzać, napiszę o tym na końcu. W tamtym czasie nawet nie wyobrażałam sobie, że będę miała jakąkolwiek szansę zwiedzić ten kraj. Nie sprzyjała też sytuacja polityczna wyspy. Kiedy po latach zaczęły się otwierać jakieś możliwości, dostępne były tylko wyjazdy pobytowe, a kiedy pojawiły się objazdówki, świat ogarnął covid ze swoimi testami, maskami i szczepieniami…
W naszym obecnym podejmowaniu decyzji zaczyna dominować szybkość. Nie sprawdza się długofalowe planowanie, więc w połowie stycznia udaliśmy się do naszego biura podróży, aby zarezerwować imprezę pod tytułem „Kuba wyspa jak wulkan gorąca” na połowę lutego. Na szczęście organizator niczego nie odwołał i 15 lutego o szóstej rano stawiliśmy się na pyrzowickim lotnisku gotowi na lot do kubańskiego kurortu Varadero. A więc hola przygodo!
Myślę, że każdy kto decyduje się na wyjazd do bardzo odmiennego klimatycznie, kulturowo i gospodarczo kraju, musi się odpowiednio przygotować, będąc nawet pod opieką biura podróży. Warto poczytać opinie wcześniejszych uczestników wyjazdów i wiedzieć jakie niedogodności mogą nas spotkać. Podstawa to leki na wszelkie przypadłości i drobne upominki, zawsze chętnie przyjmowane, zwłaszcza przez dzieci. Uczestnicy pisali też o skandalicznym zachowaniu naszych rodaków w samolocie, o tragicznym stanie autokarów i hoteli na Kubie, o braku ciepłej wody, wody w ogóle, prądu i obecności pcheł i komarów. Właściwie nic z tego czarnego scenariusza się nie sprawdziło. Lot dreamlinerem przebiegł spokojnie, dla wszystkich wystarczyło słuchawek, monitorki działały, może brakowało kanapek z szynką, ale z serem były zawsze!
Zaś hotele na objeździe moim zdaniem były o niebo lepsze niż ostatnio w Europie. Zdarzały się kilkuminutowe przerwy w dostawie prądu, ale nie było to uciążliwe. Tak niestety żyje się na Kubie. Osoby z mojego pokolenia mogły przeżyć swoisty powrót do przeszłości, a nawet wyobrazić sobie co byłoby, gdybyśmy w odpowiednim momencie nie rozprawili się z narzuconym nam systemem.
Wygodny autokar przewiózł nas z lotniska do dość imponującego hotelu na obrzeżach Hawany. Jadąc przez stolicę Kuby poruszaliśmy się głównie drogą wzdłuż wybrzeża, słynnym deptakiem El Malecón, który Hawana zawdzięcza amerykańskiemu wojsku. Mieliśmy okazję przyjrzeć się ogromnym kontrastom w zabudowie. Z jednej strony wspaniałe, nowe i odrestaurowane budynki z hotelem Nacionale na czele, a między tym stara zabudowa, której nikt nie remontuje od czasów rewolucji.
Zwykłemu Kubańczykowi mieszkanie należy się za darmo, więc nie ma funduszy pochodzących z czynszu aby te lokale remontować. Sami mieszkańcy też tego nie robią, bo po prostu nie mają za co…
W hotelu dało się odczuć ogromną kubańską gościnność. Na szczęście większość Kubańczyków zdaje sobie sprawę, że turystyka to ich największe źródło przychodów i to zarówno tych oficjalnych jak i prywatnych. Był więc drink powitalny, oczywiście na bazie rumu, potem szeroki zestaw dań do obiadokolacji w formie bufetu, a w drink barze dawał koncert zdominowany przez kobiety zespół muzyczny.
Zapowiada się udany pobyt!
Poranne śniadanie też nie rozczarowało, więc pod opieką naszej polskiej pilotki Joli, w towarzystwie miejscowego przewodnika Raula oraz kubańskiego, bardzo milczącego kierowcy, ruszamy na zwiedzanie Starej Hawany.
Żeby zobaczyć stolicę z perspektywy jedziemy najpierw na punkt widokowy, z którego można podziwiać panoramę miasta. Co ciekawe, nad miejscem tym góruje wysoka na 20 metrów figura Chrystusa wzniesiona w roku 1957, a odsłonięta 24 grudnia 1958 roku. Posąg zaprojektowała kubańska architekt Jilma Madera, a 67 elementów z których składa się figura wyrzeźbiono we Włoszech w słynnych kamieniołomach Carrara.
Rok później, po dojściu do władzy dyktatora Fidela Castro, gdy zaczęły się długoletnie prześladowania chrześcijan, posąg zatonął w gęstej roślinności, był też trzykrotnie rażony piorunem, ale ostatecznie przetrwał. Po upadku ZSRR w 1991 roku również Kuba zaczęła się otwierać na swobodę religijną, aczkolwiek nie bardzo to widać w kubańskich kościołach. Dostęp do Chrystusa z Hawany jest już możliwy, a przy okazji można również zobaczyć znajdujący się w pobliżu dom czczonego na Kubie rewolucjonisty Ernesta Che Guevary.
Kolejne miejsce znajdujące się na trasach
zwiedzania Hawany to Fort del Morro. Ta szesnastowieczna twierdza była przez
lata głównym punktem obronnym Hawany. Dzisiaj to przede wszystkim atrakcja
turystyczna z zaaranżowanymi plenerami fotograficznymi oraz sklepikami i
stoiskami z pamiątkami.
Tu zdaliśmy sobie sprawę, że wśród pamiątek dominować będą te związane głównie z rewolucją i jej bohaterami.
Mieliśmy też okazję dokonać pierwszych zakupów kultowych dla Kuby produktów, czyli rumu i cygar.
Jak będziecie kiedyś w podobnej trasie, to nie wierzcie przewodnikom, że tu jest korzystnie cenowo. Ten sam rum dwa dni później można było kupić o połowę taniej…
Wielu turystów dociera do El Morro taksówkami. Ale nie są to zwyczajne samochody, lecz wypielęgnowane stare amerykańskie auta jeszcze sprzed rewolucji. W ogóle starych aut jest tutaj mnóstwo. Wiele z nich nie ma w sobie już nic oryginalnego, a wszystkie części są stopniowo dorabiane i wymieniane.
A potem już Stara Hawana i na początek, podobno tradycyjnie, Muzeum Rewolucji. Gmach muzeum prezentuje się nieskazitelnie, co widać na zdjęciach.
Wnętrze aktualnie jest jeszcze w remoncie, można zwiedzać jedynie ekspozycję zewnętrzną złożoną głównie z wozów bojowych z czołgiem podarowanym przez ZSRR na czele.
Muzeum jest często odwiedzane przez uczniów.
Akurat mieliśmy okazję spotkać grupę młodszych uczniów szkoły podstawowej,
którzy przyszli tutaj w ramach lekcji. Zaintrygowały nas bardzo schludne jednolite
stroje szkolne. Białe koszule, chustki jakby pionierskie na szyjach, a wszystko
czyściutkie i wyprasowane. Nieco poniżej udało mi się namierzyć uczennicę szkoły średniej :)
Okazuje się, że edukacja to oczko w głowie kubańskiego rządu. Wszystkie dzieci i młodzież obowiązkowo chodzą do szkół nosząc jednolite mundurki. Stroje szkolne charakterystyczne dla poszczególnych poziomów nauczania są wysoko refundowane. I tak np. za taki zestaw do szkoły podstawowej rodzice płacą 10 peso kubańskich. Peso to aktualnie obowiązująca waluta na Kubie, o dziwo równorzędnie z dolarem amerykańskim. Oficjalnie 1 dolar = 127 peso, nieoficjalnie za dolara czy euro cinkciarze na ulicy dawali 150 peso. No to proszę policzyć ile kosztuje taki wspomniany mundurek, zaledwie kilka centów. Za to dla porównania za dwie czarne kawy z odrobią mleka oraz dwa deserki typu tiramisu w plastikowych kubeczkach zapłacicie w kawiarni ok. 750 peso! Dobry lekarz zarabia miesięcznie 6000 peso…
Spacer po Starej Hawanie zaczynamy od Placu św. Franciszka z konwentem franciszkańskim.
Na placu zaczepiają nas stylowo ubrane Kubanki proponując pozowanie do zdjęcia za 2 euro. Jeszcze niedawno chciały ponoć 1 euro, więc inflacja jak wszędzie.
Trzeba też bardzo uważać pod nogi, bo łatwo nadepnąć na rozciągnięte na słońcu bezpańskie psy i koty.
Prawie na każdej ulicy spotykamy koncertujące grupki muzyków. Jeden z nich zagrał nawet naszą Rotę!
Zaciekawienie Polaków budzi ławeczka z siedzącą na niej postacią naszego Chopina.
Dbałość o edukację powoduje, że Kubańczycy to ludzie o szerokich zainteresowaniach. Świadczą o tym ogromne kolejki po bilety na spektakle czy koncerty, organizowane targi książek i w ogóle ich sprzedaż niemal co krok.
Rząd bardzo dba o obiekty muzealne, których w Hawanie jest sporo.
Obejrzeliśmy m.in. dziedziniec Muzeum Miasta,
zabytkowe kamienice
i oczywiście Plac Katedralny
z jego barokową świątynią.
Do budowy elewacji konwentu franciszkańskiego i katedry dodano koral, co daje bardzo ciekawe efekty.
Ciekawy mural Liceo Artistico
Po drodze zajrzeliśmy też do muzealnego wagonu prezydenckiego. Coche Mambi wyprodukowany w 1900 roku w USA został na Kubę przywieziony w 1912 i służył jako salonka kolejnym prezydentom. Fidel Castro ponoć już nim nie jeździł…
Budynki w centrum Starej Hawany są przynajmniej z zewnątrz w całkiem dobrym stanie. Niestety im bardziej się oddalamy, tym więcej widać ruin. Zwłaszcza dotyczy to zabudowań wzdłuż Maleconu, które dodatkowo niszczy słona woda morska.
Myślę, że nie tylko mnie Kuba kojarzy się z Hemingwayem, który spędził na wyspie sporą część życia. Nie ma co ukrywać, że pisarz borykający się z chorobą alkoholową dużo czasu spędzał w hawańskich knajpkach. Miał takie swoje ulubione, gdzie chodził na konkretnie drinki. Takim miejscem była m.in. La Bodeguita del Medio, gdzie wstępował na mojito. My też wstąpiliśmy.
W pobliżu oczywiście znajduje się sporo sklepików z pamiątkami.
Kolejny dzień pozwolił nam odpocząć od Hawany i pojechaliśmy na zachód wyspy w kierunku prowincji Pinar del Rio, w której najważniejszy jest Park Narodowy doliny Vinales wraz ze swymi atrakcjami.
Zwykle podczas objazdówek w ciepłym klimacie kierowca oferuje do sprzedaży butelkowaną wodę, ale na Kubie nie jest to takie oczywiste. Z zakupem wody mogą wiązać się trudności, więc mieliśmy okazję zobaczyć jak problem da się rozwiązać najprościej. Otóż na Kubie zaopatrzenie da się zrobić w dwóch rodzajach sklepów. Jedne to takie, gdzie przyjmowane jest peso, lecz te raczej nie obsługują turystów, asortyment mają bardzo ubogi i głównie realizują przydziały kartkowe. Drugie to sklepy sieci o nazwie Panamericana funkcjonujące od przeszło roku, zaopatrzone w dość szeroki asortyment, lecz ceny tutaj obowiązują w dolarach. Generalnie sklepy te nie przyjmują gotówki, płaci się kartą, ale nie każdą. Jeżeli bank jest z kapitałem amerykańskim, np. City Bank, to karta nie będzie działać. Kubańczyk też może dokonywać zakupów w sieci Panamericana, ale najpierw musi udowodnić skąd ma walutę, wpłacić ją na specjalne konto, a potem już może kupować płacąc kartą. Czasem można trafić na sklepy gdzie „pod ladą” sprzedawca przyjmie walutę, a nawet wyda w niej resztę. W sklepach z pamiątkami to właściwie głównie płaci się dolarami lub euro.
Tak więc kierowca dokonał zakupu zapasu wody, a my w razie potrzeby mogliśmy ją bez problemów zakupić płacąc jak komu było wygodnie, oczywiście gotówką, bo terminala to on nie miał.
Pierwszy punkt programu tego dnia był bardzo imponujący. Mieliśmy okazję zwiedzić położony na wysokości 206 m n.p.m. jeden z największych na świecie Ogrodów Orchidei.
Ogród Botaniczny Soroa funkcjonujący od połowy XX wieku to wspaniała kolekcja nie tylko storczyków, ale i innych egzotycznych roślin.
Jedynie szkoda, że akurat to nie sezon na storczyki i nie było ich zbyt wiele…
Jadąc niestety fatalnymi drogami kubańskiej prowincji rzuca się w oczy zupełnie inna niż w Hawanie zabudowa. Dominują bardzo małe, najczęściej parterowe domki przypominające nasze altanki w ogródkach działkowych.
W małych miejscowościach budyneczki stanowią zabudowę szeregową, często podwyższane są o jedno, a nawet dwa pięterka. Widać rodzina się rozrosła.
W parku doliny Vinales u podnóża Gór Sierra de Organos mamy okazję podziwiać rzadko spotykane ostańce krasowe zwane mogotami. Są to stożkowate lub kopulaste pagórki o bardzo stromych zboczach i wysokościach względnych do kilkuset metrów. Poza Kubą można je spotkać m.in. na południu Chin, w Wietnamie, ale i na terenie naszego Ojcowskiego Parku Narodowego!
W mogotach mogą także występować jaskinie krasowe. Taką właśnie indiańską grotę Cueva del Indio mamy w planie zobaczyć. Przekaz mówi, że jeszcze w XVI wieku ukrywało się tutaj indiańskie plemię. Grotę pokonuje się pieszo, a częściowo łodzią motorową.
Przy wyjściu jak zawsze pamiątki :)
A czekając na wejście do groty można poczęstować się świeżym sokiem z trzciny cukrowej, również z dodatkiem rumu.
Godna zaprezentowania jest także mała wioska w pobliżu, gdzie kilka rodzin specjalizuje się w kuchni domowej. Można skorzystać z południowego postoju jedząc lunch lub po prostu napić się kawy. Jest bardzo malowniczo i oczywiście nie może zabraknąć kubańskiej muzyki i śpiewu.
Tu po raz pierwszy trafiliśmy na kubańskie dzieci, już nie w czyściutkich mundurkach, ale często bose, które dość obcesowo wymuszały na nas wszelkiego rodzaju upominki. Turyści są najczęściej poinformowani o oczekiwaniach ludności, zwłaszcza na prowincji, więc dzieci obdarowane słodyczami, długopisami i kosmetykami były bardzo zadowolone.
Zachodnia Kuba, ze względu na klimat, jest obszarem świetnie nadającym się do uprawy tytoniu. Odwiedziliśmy więc rodzinną plantację tytoniu, gdzie właściciele dla turystów przeprowadzają prezentacje tradycyjnego wyrobu słynnych kubańskich cygar.
Mogliśmy zobaczyć kompletny proces produkcji cygar,
chętni mogli je zapalić i oczywiście zakupić, podobno po cenach fabrycznych.
Na zakończenie bardzo intensywnej wycieczki mieliśmy jeszcze okazję podziwiać (?) tzw. Mural Prehistoryczny. Mural, moim zdaniem bardziej szpecący niż upiększający, został podobno namalowany na życzenie Fidela Castro. Prace nadzorował uczeń samego Diego Rivery z Meksyku - Leovigildo Morillo. Miał on ilustrować ewolucję człowieka od czasów prehistorycznych, aż do powstania człowieka socjalizmu (!).
W cenie zwiedzania na szczęście był kolejny popularny na Kubie drink pinacolada. Stwierdzam jednak, że lepiej smakuje bez rumu.
Zaś wieczorem wisienka na torcie: rewia kabaretu Parisien de la Havane w Hotelu Nacionale :)
Trzeci dzień pobytu w Hawanie zaczynamy od przejażdżki kultowymi, poamerykańskimi samochodami. Te auta widać na każdym kroku i chyba w żadnym innym państwie na świecie nie spotkamy ich w takiej ilości. Te kolorowe limuzyny prezentują się imponująco, choć przy bliższych oględzinach widać jak to jest w niektórych miejscach topornie łatane.
W ogóle na Kubie aut się w zasadzie nie złomuje, a naprawia do oporu. Często na ulicy widać kogoś leżącego pod autem i coś tam naprawiającego.
Zapomniane już u nas maluchy, tico, zastawy czy moskwicze na Kubie mają się świetnie.
A to bardzo popularne rowerotaksówki :)
Nasza przejażdżka oczywiście obowiązkowo odbyła się nabrzeżem Malecon, a zakończyła na Placu Rewolucji.
Po drodze kierowca pokazał nam też polską ambasadę.
Żegnamy naszych sympatycznych kierowców i udajemy się do nowej części Hawany, do dzielnic Miramar i Vedado.
Pierwszy cel to słynny w dzielnicy Vedado Cmentarz Kolumba, gdzie Kolumb jednak nie spoczywa. Ale takie podejrzenia były i nazwa przetrwała.
Na tym cmentarzu pochowani są zasłużeni hawańczycy, ale wiele grobów jest bezimiennych i tam spoczywają zwykli obywatele.
Kubańczycy nie mają zwyczaju zapalania zniczy na grobach i składania kwiatów, a już na pewno sztucznych. Dlatego cmentarz prezentuje się bardzo czysto. Jedyny grób na jakim są świeże kwiaty to grób młodej Kubanki pochowanej razem z noworodkiem.
Historia z tym związana dla mnie jest dość makabryczna. Otóż pochowano ją z niemowlęciem położonym w nogach. Mąż nie mógł się pogodzić ze śmiercią żony i chciał ją jeszcze raz zobaczyć. Kiedy otwarto trumnę, niemowlę miała przytulone do piersi. Odtąd, głównie młode kobiety przychodzą na grób z kwiatami i proszą o potomstwo lub o zdrowie dla swoich dzieci. Oczywiście jak to na Kubie nie wystarczy modlitwa. Trzeba obejść grób, dotknąć niemowlęcia i jeszcze zastukać kołatkami.
Ja tam mam wątpliwości co do całej historii. Może ktoś w ostatniej chwili przełożył dziecko i nikomu nie powiedział?
Zatrzymujemy się również przy grobie pochowanego tutaj Polaka Karola Roloffa Miałowskiego, urodzonego w 1842 roku w Warszawie.
Rodzina Roloffa była prześladowana za udział ojca w powstaniu listopadowym, więc Karol wraz z bratem wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, zaś już w latach sześćdziesiątych XIX wieku trafił na Kubę. Zapamiętane jest jego zaangażowanie w ruch wyzwoleńczy Kuby. Po uzyskaniu niepodległości przez republikę pełnił w rządzie funkcję Ministra Skarbu i ostatecznie uzyskał kubańskie obywatelstwo.
Potem obowiązkowo idziemy pod Kapitol symbol przedrewolucyjnej Kuby, uznawany za jeden z sześciu najważniejszych pałaców na świecie. Budowla ostatecznie ukończona w 1929 roku wzorowana jest na Kapitolu w Waszyngtonie i Panteonie paryskim. Piąta co do wysokości kopuła na świecie przypomina Bazylikę św. Piotra w Rzymie.
Niestety wejście do wnętrza, ze względu na ciągnące się remonty, jest bardzo utrudnione. A na pewno byłoby warto obejrzeć chociaż znajdujący się w środku ogromny posąg: Statuę Republiki, odlaną z brązu i pokrytą 22-karatowym złotem.
Imponująco prezentuje się także Teatr Wielki
oraz rozciągający się naprzeciwko Park Centralny.
Żeby poznać normalne życie centrum stolicy warto przejść się prostopadłym do parku pasażem handlowym.
Hawańczycy raczej się nie spieszą. Zresztą nie bardzo mogą, gdyż sporo czasu spędzają w kolejkach. Przede wszystkim czekają, aby wejść do licznych tutaj sklepów dolarowych, do banków, do pizzerii (kawiarnie nie są jakoś oblegane) czy po prostu skorzystać z bankomatu.
Jedynie przed aptekami nie ma kolejek, bo nie ma po co…
Zainteresował mnie sklep, oczywiście dolarowy, z tkaninami i dodatkami krawieckimi.
Wygląda na to, że większość ubrań, jakie Kubańczycy noszą lub sprzedają na bazarach, jest uszytych samodzielnie. Dużo rzeczy jest też wykończonych szydełkiem lub w całości tym szydełkiem wydzierganych.
Ciężko też znaleźć miejsce na jakiejś zacienionej ławeczce, dlatego dla ochłody trzeba jednak wejść do kawiarni.
Tu oczywiście nie może zabraknąć koncertu.
Zaś w tradycyjnej wytwórni rumu w Hawanie takie cuda:
Pasji podróżniczej najczęściej towarzyszy pasja czytelnicza, więc niemal cała nasza grupa skorzystała z możliwości poznania miejsc związanych z życiem słynnego pisarza Ernesta Hemingwaya. Czytając bogaty życiorys pisarza wydawać się może, że okres kubański to zaledwie fragment jego bogatego w wydarzenia życia. Jednak były to aż 23 lata, a licząc od pierwszego przyjazdu w 1932 roku aż do ostatniego, rok przed samobójczą śmiercią, nawet 28.
I tak wycieczka śladami Hemingwaya na Kubie rozpoczyna się w jego rezydencji Finca Vigia nieopodal Hawany.
Muzeum w domu pisarza jest bardzo ciekawie zorganizowane. Pokoje są w takim stanie, jak je pozostawiono, a ogląda się je przez otwarte okna.
Dom jest parterowy, jedynie budynek w kształcie
wieży, dobudowany podobno dla ulubionych przez pisarza kotów, jest wyższy. Jest też cmentarzyk ulubionych psów pisarza.
Jest również basen i kort tenisowy, jednak w niezbyt dobrym stanie.
Na terenie posiadłości znajduje się także ulubiona łódź pisarza „Pilar”, która za jego życia była zacumowana w pobliskiej wiosce rybackiej Cojimar.
Do wioski tej pisarz najczęściej docierał pieszo. My dotarliśmy tam autokarem.
Byliśmy już w lokalu, w którym Hemingway pijał jego zdaniem najlepsze mojito, zaś dziś na zakończenie wycieczki mieliśmy okazję zajrzeć do „Floridity”, gdzie chętnie siedział przy równie lubianym daiquiri.
Kubańczycy twierdzą, że Hemingwaya i Castro łączyły przyjazne stosunki i udowodniają to nielicznymi zdjęciami, na których obaj panowie występują.
Jednak raczej nie jest to prawda. Hemingway był przerażony rewolucyjnymi zmianami na Kubie. Obawiał się, i pewnie słusznie, że straci wszystko co na wyspie posiada. Być może to pogłębiło jego stany depresyjne i doprowadziło do samobójczej śmierci w 1961 roku… Pewnie gdyby nie ten fakt odebrano by mu posiadłość, jak podejrzewał.
I tyle byłoby ode mnie o Hawanie i okolicy.
Kolejny dzień poświęcamy przemieszczaniu się na południe wyspy w kierunku Półwyspu Zapata stanowiącego także teren kolejnego parku narodowego.
W drodze zatrzymaliśmy się w bardzo malowniczym miejscu kempingowym Finca Fiesta, gdzie zachwycała roślinność, także z niewielkim ogrodem orchidei, gdzie można było kupić kubańskie rękodzieło, a także posłuchać koncertu.
Odważni mogli nawet dołączyć do muzycznego zespołu.
A potem już Zapata z jego największą atrakcją, czyli krokodylami. Dla bezpieczeństwa ograniczyliśmy kontakt z tymi gadami do obejrzenia ich na ogrodzonej farmie.
Jak zawsze w takich miejscach jest możliwość wypicia kawy czy jakiegoś typowego kubańskiego drinka, są sklepiki i stragany z pamiątkami i jest przystań, z której płyniemy do Villa Guama czyli zrekonstruowanej wioski indiańskiej.
Może jest trochę sztucznie, ale patrząc na chaty na palach można sobie wyobrazić jak żyła tubylcza ludność na tych terenach.
My akurat nie korzystaliśmy z proponowanego codziennie lunchu, lecz tego dnia nie mogliśmy zrezygnować. Nasz przewodnik Raul zapewnił, że będzie m.in. danie z krokodyla i takiej okazji nie dało się stracić. Jak się spodziewałam mięso krokodyla nie rzuca na kolana. Jest trochę łykowate, podobne do naszej wieprzowiny. Ja bym je może na kilka dni zamarynowała, byłoby na pewno bardziej kruche.
Mieliśmy także okazję odwiedzić gospodarstwo, którego właściciel zaprzyjaźnił się z koliberkami, najmniejszymi na świecie ptaszkami. Te skrzydlate stworzonka, nie większe od pospolitego bąka, wabione są poidełkami i świetnie pozują do kamer.
Mieliśmy również w planie dotarcie do Cienfuegos nazywanego kubańską Perłą Południa i to się udało. Jednak dość długa podróż i inne atrakcje zmusiły do przełożenia zwiedzania tego miasta na kolejny dzień. Przywitaliśmy więc tylko Morze Karaibskie
i zakwaterowaliśmy się w bardzo ciekawym architektonicznie hotelu, gdzie spotkaliśmy również turystów z Polski, którzy są tutaj na turnusie wypoczynkowym.
No nie wiem czy to byłoby dla mnie do zaakceptowania.
Rankiem, spakowani, ruszamy w dalszą podróż, lecz wcześniej jedziemy do wspomnianego wcześniej Cienfuegos. Miasto, mimo że leżało na terytorium hiszpańskim, zostało pod koniec XIX wieku założone przez imigrantów francuskich. Niewątpliwie nadali mu oni francuski styl i stąd kolejny przydomek „Kubański Paryż”. Ze względu na otaczające je żyzne pola i położenie na szlaku między Jamajką a Ameryką Południową miasto stało się szybko ważnym ośrodkiem handlu trzciną cukrową, tytoniem, kawą i owocami, głównie mango. I znowu sytuacja podobna jak w Hawanie. Centrum prezentuje się bardzo dobrze, ale im dalej na obrzeża, zaczyna się ruina. Niemniej Cienfuegos zachwyca swoimi przepięknymi budynkami, jak tymi w Rynku im. Jose Martiego.
Mamy tam Łuk Triumfalny,
a witraże w pobliskim kościele zostały przywiezione z Francji.
Piękne są wnętrza Teatru Tomasa Terry’ego,
ale perełką dla mnie był Palacio de Valle w ekskluzywnej dzielnicy Punta Gorda. Pałac wzniesiony na początku XX wieku ma wiele elementów w stylu mauretańskim.
Na jego terenie często odbywają się sesje zdjęciowe światowej klasy domów mody. Akurat trafiliśmy na sesję marki Calvin Klein.
A na górnym tarasie Palacio de Valle mieliśmy okazję z dobrym drinkiem w ręce popatrzeć na panoramę Cienfuegos.
Jedziemy dalej na wschód do Valle de los Ingenios historycznego regionu uprawy trzciny cukrowej.
Po drodze zaliczamy jeszcze spacer po kolejnym ogrodzie botanicznym bogatym w rośliny endemiczne, ale także takie sprowadzone głównie z Ameryki Południowej.
Kto nie wie jak dojrzewają orzechy brazylijskie to zapraszam :)
W Dolinie Cukrowej, do której wjechaliśmy, zachowały się posiadłości właścicieli plantacji cukrowych zwanych baronami cukrowymi.
Jedną z lepiej zachowanych jest pałac Manaca Iznaga i pobliska 45-metrowa dzwonnica, z której nadzorcy obserwowali pracę niewolników.
Na terenie posesji można też zobaczyć sam dzwon, obecnie już zdjęty z wieży.
Oczywiście, jak wszędzie w takich miejscach turystycznych, Kubanki zwłaszcza oferują swoje rękodzieło.
Wieczorem docieramy do Trinidadu, jednej z najstarszych osad na Kubie. Tutaj, na obrzeżach miasta w bardzo ciekawie zaprojektowanym kompleksie wypoczynkowym spędzimy dwie ostatnie noce naszej wyprawy. Mamy do dyspozycji połówkę bliźniaczo zbudowanego domku.
Nie można mieć żadnych zastrzeżeń do wyposażenia domków, choć u kogoś podobno pojawił skorpion!
Na terenie obiektu jest oczywiście restauracja, drink bar,
jest basen i różne urządzenia sportowe.
Jedynie trochę daleko do morza, ale to wynika stąd, że krótko po założeniu, jeszcze w XVI wieku, miejscowość przesunięto ze względów bezpieczeństwa 14 km w głąb lądu.
Znaczenie Trinidadu zmalało, gdy niedaleko powstało Cienfuegos i odebrało miastu prym w handlu cukrem. Jednak dzięki temu Trinidad zachował tamten oryginalny wizerunek miasta kolonialnego, co widać na każdym kroku.
Nawet nie musieliśmy daleko jechać, aby rozpocząć spacer niesamowicie klimatycznymi uliczkami Trinidadu. Niewątpliwie nie jest tu bogato.
Mamy okazję wejść do sklepu, gdzie realizowane są przydziały kartkowe.
Zaglądamy też ukradkiem do prywatnych mieszkań.
Sympatyczne przedszkolaki mają akurat sjestę :)
Sklepy z pamiątkami oferują wyroby wykonane głównie z surowców naturalnych (nasiona, drewno, trawy) albo takich z odzysku, jak kółeczka otwierające puszki do piwa.
Na tle tej po prostu biedy szokuje bogactwo eksponatów w muzealnej obecnie rezydencji jednego z baronów cukrowych.
Centralny punkt miasta to Plaza Mayor,
gdzie atrakcją są szerokie schody, niczym te hiszpańskie w Rzymie.
W górnej części rozłożone są stoliki i krzesełka restauracji Casa de la Musica. Niestety próba zamówienia kawy spełzła na niczym, gdyż od 1,5 godziny nie ma prądu i nie wiadomo jak długo to potrwa. Pozostaje mojito…
I jeszcze kilka ciekawych widoczków z Trinidadu:
Ciekawym zjawiskiem na Kubie, zwłaszcza tu na południu, jest krzewienie się Santerii, religii będącej mieszanką chrześcijaństwa i wierzeń afrykańskich. Sprowadzani z Afryki niewolnicy byli chrzczeni i zmuszani do stosowania się do zasad nowej dla nich religii. Potajemnie próbowali połączyć chrześcijaństwo ze swoimi wierzeniami. W prywatnych domach powstawały swoiste kapliczki, gdzie niewolnicy spotykali się ze swoimi kapłanami. W Trinidadzie pozostało takie miejsce. Jest to Casa Templo se Santeria Yemaya. Kapłan, nazywany Babalao, jest mieszaniną duchownego i znachora. Jak to wszystko wygląda, niech mówią zdjęcia.
W Trinidadzie trzeba też koniecznie spróbować miejscowego drinka o nazwie canchanchara. Robi się go z surowego rumu, bardzo mocnego oraz miodu, wody i cytryny. Podawany jest w glinianych czarkach.
I do tego koncert.
Oddaleni nieco od morza mieszkańcy Trinidadu i turyści chętnie korzystają z położonej niedaleko Plaży Ancon. I my skorzystaliśmy z tej możliwości wylegując się pod parasolami z trawy aż do zachodu słońca.
Dla mnie fascynujące były oszlifowane falami morskimi pozostałości koralowców. Niestety nie wolno takich pamiątek wywozić z wyspy, choć jeden udało mi się przemycić :)
No i wspomniany zachód słońca nad Morzem Karaibskim :)
Trzeba w tym miejscu wspomnieć o ogromnym poczuciu humoru ekip sprzątających nasze domki w ośrodku w Trinidadzie. W naszym pokoju po powrocie zastaliśmy taki widok:
A do tego liścik:
Zrewanżowaliśmy się polskimi słodyczami w pokojowej lodówce.
Ale wszystko ma swój koniec i nasza wspaniała przygoda na Kubie również. Pozostała nam więc parogodzinna podróż na północ, na lotnisko w Varadero, skąd polecimy do Katowic.
Po drodze zatrzymaliśmy jeszcze w bardzo ważnym dla komunistycznej Kuby miejscowości Santa Clara. To właśnie tu Che Guevara wraz z osiemnastoma rewolucjonistami dokonał wykolejenia pociągu opancerzonego, którym jechały wojska Batisty. I tak to wydarzenie z 29 grudnia 1958 roku dało początek nowej rzeczywistości na Kubie. Chyba większość Kubańczyków jest przekonana, że to najlepsze, co mogło ich spotkać. Nie nam to oceniać…
W Santa Clara odwiedziliśmy oczywiście ekspozycję muzealną w miejscu wykolejenia pociągu.
Czasu starczyło także na wizytę w Mauzoleum Che Guevary. Szczerze mówiąc nie było to zbyt przyjemne miejsce. Straż pełnią fanatyczne Kubanki, które bardzo niemiło traktują turystów, przede wszystkim strofując ich za robienie zdjęć. Nie wiem dlaczego tam akurat jest to takie szkodliwe…
Przed mauzoleum rozciąga się ogromny plac, nad którym góruje oczywiście pomnik bohatera.
W samym mieście pamiątek po zastrzelonym w Boliwii rewolucjoniście jest jeszcze więcej.
No i pozostało tylko dotrzeć na lotnisko w Varadero, wstępnie przygotować się na zimowy klimat w Polsce i lecimy.
A teraz jeszcze zapowiedziane na początku wyjaśnienie, dlaczego niemal od zawsze marzyłam o zobaczeniu Kuby. Otóż dawno temu, gdy byłam na pierwszym roku studiów, w sesji letniej przyszło mi zdawać ustny egzamin z geografii gospodarczej. Po wylosowaniu pytań i krótkim przygotowaniu się egzaminator zaprosił nas do stolika na egzamin. Zaczęła moja koleżanka, która wylosowała temat dotyczący gospodarki Kuby. Wiedza o odległej Kubie, jedynym pod bokiem Stanów Zjednoczonych komunistycznym państwie, musiała mieć swoje istotne miejsce w polskiej edukacji na każdym szczeblu. Wszak były to wczesne lata siedemdziesiąte. Gdy moja koleżanka rozwodziła się w temacie produkcji rolnej na Kubie, padło dodatkowe pytanie, z czego wytwarza się rum. Nie wiedziała tego i egzaminator zapytał, czy ja potrafię odpowiedzieć. Oczywiście wiedziałam, że tym surowcem jest trzcina cukrowa, po czym zostałam poproszona o indeks, w którym pojawiła się ocena celująca bez dalszego pytania! Skutkowało to równocześnie nagrodą rektorską w postaci dodatku do stypendium przez cały następny semestr. No i jak tu nie zakochać się w tej wyspie jak wulkan gorącej?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz