środa, 5 września 2018

Z maluszkiem w Bieszczadach


Letni wypad w Bieszczady był typowym wyjazdem rodzinnym w składzie 3 osób dorosłych oraz trójki dzieci, czyli dziewczynek w wieku 3, 9 i 12 lat. Jak łatwo się domyśleć program prawie dwutygodniowego pobytu był mocno zdeterminowany możliwościami i chęciami najmłodszej turystki.  Dlatego tę bieszczadzką relację chcę skierować do odbiorców, którzy planują wyjazd z takim właśnie maluchem. Zapewniam, że jest co robić i wcale nie trzeba ograniczać się do taplania w górskich strumykach, zwłaszcza gdy pogoda nie zawsze jest ku temu stosowna. Warto także mieć ze sobą nosidło dla dziecka. Mimo wszystko w sytuacjach ekstremalnych jest to duża wygoda dla strudzonego maleństwa.

Naszą bazą wypadową był uroczy zakątek w Bukowcu nad Solinką składający się z trzech drewnianych, bardzo dobrze wyposażonych domków. 




Z pełną odpowiedzialnością mogę zarekomendować to miejsce.


Uprzedzam tylko, że dziś już nie jest tam tak przestrzennie jak na zdjęciach ze strony internetowej. Przede wszystkim drzewa i krzewy mocno podrosły, a i obok pobudowano więcej podobnych siedlisk. Mimo wszystko nadal jest przytulnie i miło. Zresztą w innych ośrodkach także fajnie, jak np. poniżej.


Kolejne dni  wędrowania wykreowały tematy przewodnie naszego zwiedzania. Stosunkowo łatwo jest dotrzeć do opuszczonych, bieszczadzkich wsi, które kryją w sobie ogromne pokłady tajemniczości. Dotarcie do tych miejsc to był zasadniczy laitmotiv. Czasem jedyne, co tam pozostaje, to cerkwie. A te zachowane w różnym stanie świątynie to nasz drugi temat przewodni, gdyż staraliśmy się zobaczyć  ich jak najwięcej.

I tak pierwszego dnia po przyjeździe wybraliśmy się do Łopienki, wysiedlonej po II wojnie wsi słynącej z kultu cudownej ikony nazywanej w tamtych czasach Matką Boską Bolesną.


Obecnie w miejscu wsi znajduje się jedynie cerkiew, utrzymana w bardzo dobrym stanie.








W ołtarzu umieszczona jest już tylko kopia cudownej ikony, gdyż oryginał został przeniesiony do pobliskiego Polańczyka. Tam można adorować łaskami słynącą ikonę nazwaną Obrazem Matki Bożej Pięknej Miłości.  Uczyniono tak z obawy przed zniszczeniem lub kradzieżą cennego skarbu pozostawionego w wysiedlonej przez komunistów Łopienki. A było to przez dziesiątki lat jedno z najważniejszych w Bieszczadach miejsc kultu maryjnego. Na odbywające się trzy razy w roku odpusty pielgrzymi docierali z bardzo odległych miejsc, także ze Śląska. Ostatni odpust odbył się w 1943 r. Po wieloletniej przerwie odpusty reaktywowano. Pierwszy z nich zorganizowano w roku 2000, w wolnej już od komunizmu Polsce. Od tej pory odbywały się kolejne, zawsze w pierwszych dniach października.

Do Łopienki prowadzi bardzo wygodna stara droga. Okolica jest bardzo malownicza, ukwiecona i pełna różnobarwnych motyli. 









Nasza trzylatka wędrowała bardzo dzielnie, czasem tylko odpoczywając na rękach dziadka lub mamusi. Na następne wędrówki zdecydowaliśmy się zabierać nosidło, to było bardziej praktyczne.

Zaplanowana na kolejny dzień wycieczka wymagała dojazdu samochodem. Wybraliśmy się do oddalonych o ok. 25 km Myczkowców, do ośrodka wypoczynkowo – rehabilitacyjnego prowadzonego przez Caritas. Spędzających wolny czas w Bieszczadach ośrodek wabi założonym tu przepięknym Ogrodem Biblijnym 






















oraz parkiem miniatur cerkiewnych. 












Warte pokazania, zwłaszcza dzieciom, jest mini ZOO i skansen. 













Jest tutaj też ośrodek jeździecki i kawiarenka pod patronatem św. Franciszka z pysznym i niedrogim ciastem oraz lodami. 








Oczywiście w centrum wszystkiego jest kaplica działająca od 2002 roku posiadająca 300 miejsc siedzących.











Z ośrodka wytyczono kilka bardzo interesujących tras spacerowych i rowerowych. Są one dość zróżnicowane pod względem długości i wysiłku koniecznego do pokonywania drogi.












Sama miejscowość Myczkowce to typowy ośrodek z szeroką ofertą turystyczną, czyli dla każdego coś: noclegi, zajazdy, restauracje, gościńce, sklepy z pamiątkami…  Bukowiec na pewno jest znacznie spokojniejszy.






Przy miejscowym kościele widać, jak wielki urodzaj jabłek mamy w tym roku. Szkoda, że tyle się marnuje…






W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy Sanktuarium Matki Bożej Pięknej Miłości, aby pomodlić się przed oryginalną ikoną z wczoraj odwiedzonej Łopienki.







Następnego dnia przywitała nas pogoda zachęcająca do wędrowania, więc wybraliśmy się na teren rezerwatu Sine Wiry. 

Główny szlak rezerwatu to bardzo wygodna droga doprowadzająca do kolejnej wymarłej wsi Zawój. 








Po zabudowaniach zostało bardzo niewiele. Jedynie studzienny żuraw i zdziczałe drzewka owocowe świadczą, że były tu kiedyś wiejskie chaty. 



Można się wspiąć na dość wysokie wzgórze, gdzie kiedyś znajdowała się cerkiew Michała Archanioła. Dziś pozostał już tylko krzyż i kilka starych grobów.












Przez rezerwat Sine Wiry toczy swoje wody rzeka Wetlina tworząc malownicze przełomy. Tu także łączy się z Solinką. Wokół najpiękniejszych miejsc wytyczono ścieżki spacerowe. 














Łagodniejsze brzegi nadają się do odpoczynku tuż przy wodzie. Można zanurzyć zmęczone stopy czy pochlapać się.







Do rezerwatu Sine Wiry dochodziliśmy również z parkingu w Polankach, lecz można także dotrzeć od strony Kalnicy przez tereny również opuszczonych wsi Jaworzec i Łuh.

Przy trochę dzikim parkingu nieopodal Polanek ma stoisko ze swoimi rzeźbami jeden z bieszczadzkich zakapiorów - pan Andrzej Lach Załęski, niezwykle barwna postać. 


Kupiliśmy pamiątkową rzeźbę i mieliśmy okazję posłuchać mini koncertu. 



Wielkie brawa!!!

Kolejny dzień, niedzielę, spędziliśmy bardziej leniwie. Po mszy w miejscowym kościele 





i domowym obiedzie wybraliśmy się w krótką trasę ścieżką spacerową tzw. otaczarnią. 



Wiedzie ona głównie brzegiem Solinki oraz przez inne bardzo malownicze zakątki Bukowca. Dwukilometrowa pętla jest do pokonania nawet z wózkiem dziecięcym.
















Starczyło też czasu na mały wypad do Polańczyka na dobry deser, 



a potem spędziliśmy trochę czasu na zorganizowanym w Bukowcu festynie o nazwie Dzień Drwala. Była dmuchana zjeżdżalnia, 



konkursy (oczywiście najważniejsze te dla drwali), 



zabawy dla dzieci, 



regionalne potrawy, a wieczorem koncert. Jak to w niedzielę.





Do tej pory poruszaliśmy się głównie na obrzeżach Bieszczad. Pora zajrzeć w Bieszczady prawdziwe. Tego dnia nasz rodzinny team podzielił się na dwie grupy: starsze dziewczyny wybrały się na Połoninę Caryńską, a dziadkowie z maluszkiem w kierunku Małej Rawki. 







Niestety pogoda pokrzyżowała nam plany i dotarliśmy jedynie do schroniska pod szczytem. 












Połonina Caryńska oczywiście przez drugi team została zdobyta!









Będąc niemal w sercu Bieszczad nie wypadało nie zajrzeć do Ustrzyk Górnych. Tu zjadamy obiad i kupujemy pamiątki.












W drodze powrotnej zatrzymujemy się we wsi Terka. Jest to jedna z najstarszych wsi założonych w tej okolicy, być może jeszcze za czasów Kazimierza Wielkiego. Już przy wjeździe do Terki rzuca się w oczy parawanowa dzwonnica z XIX wieku. 







Sama cerkiew nie zachowała się. Na pobliskim cmentarzu parafialnym znajdują się jedynie stare mogiły.







Terka staje się coraz bardziej miejscowością wypoczynkową. Jednak sporo jest tu jeszcze zabudowań w dawnym stylu. Są bardzo urokliwe.







Aby nie zrazić naszego maluszka do górskich wędrówek staramy się wybierać trasy bez większych podejść. Kolejnego więc dnia wybieramy się w okolice Baligrodu w Dolinę Rabskiego Potoku. Jest tu wiele ciekawych do zobaczenia miejsc.


Najpierw trafiamy do Rezerwatu Gołoborze. Jest to naturalne głazowisko piaskowców. Pośród nich widzimy zbiorowisko roślinności naskalnej, a można też tu spotkać rzadkie minerały. Podejście nie należy do łatwych.















Kolejne ciekawe miejsce to kapliczka Synarewo postawiona w miejscu, gdzie wypływa źródełko krystalicznie czystej wody. 









Tu na początku XIX wieku pasterzowi Mikołajowi Syczowi miała się ukazać Matka Boża. Jest więc to miejsce związane z kultem maryjnym, a woda uznawana jest za cudownie leczniczą. Trzeba przejść przez żelazny mostek, a potem podejść trochę pod górę. Po nocnym deszczu nie było to łatwe…

Idąc dalej doliną potoku Rabe dochodzimy do studenckiej chatki Huczwice. Niestety zamknięta. O kawie nie ma mowy…







Na Jeziorko Bobrowe nie starcza już sił, więc jedziemy do Baligrodu na zasłużony posiłek. Przywitał nas sympatyczny miś.








W Baligrodzie na rynku niezmiennie króluje czołg, relikt komunistycznej przeszłości. 



Ciekawe ile jeszcze wytrzyma?

W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy świetnie utrzymanej cerkwi w Górzance. 





Obecnie pełni ona funkcję kościoła katolickiego.







Zaglądamy także do pobliskiej pracowni ikon.



Dwa dni dość intensywnego wędrowania wymagają w końcu lekkiego oddechu, więc kolejnego jedziemy do Polańczyka, aby popłynąć w rejs po Zalewie Solińskim. Na szczęście udało się zebrać grupę chętnych i popłynęliśmy stateczkiem o nazwie Bryza. Dla wszystkich bardzo miłe przeżycie.

















Będąc w tej części Polski zawsze staram się odwiedzić Komańczę, a tam klasztor Sióstr Nazaretanek, 



gdzie w latach 1955 – 56 był internowany Prymas Polski Stanisław Wyszyński. 



Kardynał Wyszyński stał na czele Kościoła katolickiego w Polsce przez 48 lat. Podczas komunistycznych represji wobec Kościoła i społeczeństwa bronił chrześcijańskiej tożsamości narodu. W 1953 roku Prymas został uwięziony i przetrzymywany do roku 1956 najpierw w Rywałdzie, potem w Stoczku Warmińskim, Prudniku i na koniec w Komańczy.

Zgromadzenie Nazaretanek zostało założone w Rzymie w 1875 roku. Kamień węgielny pod budowę klasztoru w Komańczy Leśnicy poświęcono w 1929 roku, a siostry wprowadziły się do niego dwa lata później.



Jest to miejsce robiące wrażenie na każdym odwiedzającym. Siostry bardzo dbają o klasztor, o jego otoczenie i o wszystkie miejsca, które lubił nasz Wielki Kardynał. 







Z dumą pokazują Jemu poświęconą izbę pamięci.





Nieopodal klasztoru jest także bardzo urokliwe schronisko z kolekcją przepięknych rzeźb w drewnie.



















Jadąc do Komańczy, a potem wracając przez Lesko do Bukowca, zatrzymywaliśmy się przy znajdujących się po drodze cerkwiach. Mam nadzieję, że uda mi się każdej poświęcić choć małą wzmiankę.

I tak jeszcze przed Komańczą zatrzymaliśmy się przy drewnianej cerkwi św. Dymitra w Radoszycach. 



Obecny kształt przybrała pod koniec XIX wieku, lecz w tym miejscu cerkiew prawosławna, a potem unicka, istniały już od 1507 roku. Na teren cerkwi prowadzi świetnie utrzymana, murowana brama – dzwonnica.







W 1948 roku świątynia została zaadaptowana na kościół katolicki, lecz wiele cerkiewnych elementów zostało zachowanych. Akurat przebywała tam ekipa remontowa i mogliśmy zajrzeć do wnętrza.





Kilkadziesiąt metrów od cerkwi znajduje się Radoszyckie Źródełko, przy którym borykająca się z uciążliwą chorobą dziewczyna miała doznać objawienia Matki Bożej. 




Jak widać takich miejsc jest w Bieszczadach kilka. Pod koniec ubiegłego wieku ocembrowano źródełko i odbudowano znajdującą się w tym miejscu kapliczkę.



Organizowane tam obecnie uroczystości mają raczej charakter świecki.

Kolejne odwiedzone cerkwie leżą na Szlaku Architektury Drewnianej. Pierwsza z nich, pod wezwaniem św. Michała Archanioła, znajduje się w Turzańsku. Budowana była w latach 1801 -1803.








Następna to cerkiew w Rzepedzi. Nosi wezwanie św. Mikołaja, a pochodzi z 1824 roku.










I wreszcie cerkiew pw. Zaśnięcia Matki Bożej, z przepięknym zielonym dachem i kopułami, w Szczawnem. Tę budowano w latach 1888 -1889.







Na zakończenie tego pełnego wrażeń dnia zatrzymujemy się w Lesku. 







Tu w Rynku miesza się historia dawna i bardziej współczesna. Jest figura Matki Bożej z 1848 roku (wotum dziękczynne za uratowanie miasta podczas rabacji chłopskiej), 



a z tyłu mocno zniszczony pomnik – relikt komunistycznej rzeczywistości, która na szczęście jest już tylko historią.



W Lesku jest także zamek. Niestety nie robi zbyt dobrego wrażenia. Adaptacja na potrzeby hotelowe nie bardzo mu się przysłużyła.





Kościół w Lesku.





Na ostatni dzień pobytu wybraliśmy dość wymagającą trasę wiodącą spod ośrodka salezjańskiego w Polanie do jaskini w wysiedlonym również po II wojnie Rosolinie. Trasa według mapy wiodła przez co najmniej dwa brody. Znaleźliśmy obejście tych brodów, ale nie polecam tej trasy nikomu. Karkołomna ścieżka wiedzie bardzo stromym zboczem. Jest to naprawdę trudne do pokonania, zwłaszcza z małym dzieckiem. W drodze powrotnej przeszliśmy dwa brody, co jest rozwiązaniem o wiele lepszym, choć też niełatwym.

Przy Salezjańskim Domu Młodzieżowym znajduje się cerkiew również należąca do Szlaku Architektury Drewnianej. Świątynia pod wezwaniem św. Mikołaja została wybudowana w 1790 roku. Opuszczona po 1951 roku kilkanaście lat później została zaadaptowana na kościół katolicki.






Przepiękna tego dnia pogoda ukazywała w pełnej krasie okolice nieistniejącej wsi Rosolin. Od ośrodka salezjańskiego towarzyszył nam sympatyczny pies. Bardzo to było miłe.













Rosolin to bardzo stara miejscowość, założona przed 1540 rokiem. Pozostało w jej miejscu wielkie drzewo, może pamiętające te bardzo odległe czasy.





Łagodne podejście prowadzi do miejsca, skąd schodzi się do jaskini. 





Prowadzą do niej schody z poręczami, lecz zejście jest i tak bardzo karkołomne. Z maluchami schodzenia nie polecam!

Forsowanie rzecznych brodów






Wracając do Bukowca odbijamy jeszcze na Wetlinę, aby zrobić ostatnie zakupy. Oczywiście koniecznie zajrzeć trzeba do kultowej "Siekierezady"





No i przychodzi żegnać Bieszczady (jest nawet kapliczka dobrego powrotu),



ale kto uważnie czytał to widzi, że na nudę nie było miejsca.
A bazę wypadową w Bukowcu serdecznie polecamy. Ceny w sklepach nie są wysokie, na pewno o wiele niższe niż w zatłoczonym Polańczyku. W pobliżu jest sporo miejsc, gdzie można zjeść smaczne posiłki. Zwłaszcza polecamy Gospodę pod Monastyrem!






W drodze powrotnej na Śląsk zatrzymujemy się w Starej Wsi w Kolegium Jezuickim. 









Przepiękne miejsce i myślę, że trzeba tu jeszcze wrócić!

I w Bieszczady także!








3 komentarze:

  1. Super to babciu zrobilas! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie dziwię się tym wszystkim zachwytom odnośnie Bieszczad, bo to przepiękne i jedyne w swoim rodzaju miejsce. Właśnie stamtąd wróciliśmy i jeśli ktoś będzie szukał pokoi do wynajęcia w Ustrzykach Dolnych, mogę polecić ten pensjonat.

    OdpowiedzUsuń